Polscy artyści hiphopowi poza nagrywaniem płyt zakładają wytwórnie, aby promować muzykę, o którą nie upomina się masowy rynek.
To nieprawda, że przemysł muzyczny interesują wyłącznie modnie ufryzowani artyści, którzy uwodzą widzów sezonowym przebojem do posmakowania w telewizji śniadaniowej. Choć plastikowy pop zdominował playlisty, nie jest to wcale najlepiej „schodząca” muzyka. Wystarczy sprawdzić na oficjalnej liście sprzedaży detalicznej (OLiS), raportującej w trybie cotygodniowym, który album jest najchętniej kupowany. O obiektywności tego zestawienia niech świadczy to, że brane są pod uwagę dane sprzedażowe z dużych sieci handlowych, sklepów niezależnych oraz internetowych.
Dwa lata temu aż 14 płyt polskich raperów dotarło do pierwszego miejsca rankingu OLiS. W gronie bestsellerów znalazła się zarówno muzyka weteranów (m.in. Kaliber 44 oraz O.S.T.R.), jak i zyskującej popularność grupy Rasmentalism. Trend przychylny raperom potwierdził się w kolejnym roku. W 2017 r. najwyżej stały akcje Quebonafide za nagranie „Egzotyki”, która była najchętniej kupowaną płytą po zsumowaniu wyników z 52 tygodni. W rocznym zestawieniu popularny raper wyprzedził nawet Eda Sheerana i Depeche Mode, a w czołowej dwudziestce znalazło się łącznie czterech hiphopowych wykonawców – także Paluch, Young Multi i Taco Hemingway.
Budżet na płytę należy zorganizować na własną rękę. A kosztów jest sporo. Podstawa to kupno beatów (podkładów muzycznych). Ceny kształtują się od 500 zł do 2 tys. zł za jeden beat (a na płytę potrzeba kilkunastu). Dochodzą koszty nagrań w studiu, miksu i masteringu – produkcja albumu to wydatek ok. 10–15 tys. zł. Do tego okładka i obowiązkowo teledysk
W naszym hiphopowym środowisku wielu raperów ma także własne wytwórnie.
Reklama