Znamy to wszyscy – zaczyna się zwykłe, niewymagające specjalnego leczenia przeziębienie, które trzeba po prostu przetrzymać w domu, a lekarz potrzebny jest tylko po to, aby usprawiedliwić nieobecność w pracy. Idziemy więc do przychodni, gdzie spotykamy wielu podobnych, ale i ciężej chorych. Wiadomo, duże skupiska ludzi w przychodniach to świetna droga rozprzestrzeniania się chorób zakaźnych, bo nawet jeśli sąsiad z kolejki do gabinetu ma łagodne objawy, to może być już chory. Niekoniecznie mieć od razu COVID-19. Ograniczenie kontaktu z potencjalnym źródłem infekcji byłoby więc bardzo wskazane, szczególnie teraz.
– Dodzwonienie się do przychodni publicznej i tak już graniczy z cudem, więc mało prawdopodobne, że ktoś zwolnienie tą drogą w ogóle otrzyma – skwitowali pomysł minister Marleny Maląg prześmiewcy, ale po jej wypowiedzi i tak podniosły się głosy, że oto polskich pracodawców czeka bankructwo. Nie tyle z powodu wirusa, ile masowego symulowania chorób i brania zwolnień przez telefon.
To prawda – powodów, żeby pójść na chorobowe, jest wiele: remont mieszkania, wyjazd, chwila oddechu od mobbingującego szefa, ucieczka przed wypowiedzeniem… To jedna strona medalu. Po drugiej są firmy, w których zwolnienie jest na tyle źle widziane, że pracownicy przychodzą do pracy chorzy. W innych za nieobecność traci się premię. Korzystanie ze zwolnień przypomina grę w kotka i myszkę – przy czym myszka jest jedna (chory albo rzekomo chory pracownik), a koty dwa – pracodawca i ZUS, które starają się go złapać na oszustwie. Przepisy o kontroli zwolnień są ciągle uszczelniane, ale wciąż są niedoskonałe i sporo pieniędzy jest po prostu wyłudzanych. Cierpią z tego powodu uczciwi, którzy, stawiając się na kolejne badanie wyznaczone przez ZUS, muszą tłumaczyć, że rzeczywiście nie mogą pracować.
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP
Reklama