Podejrzewam wielu ludzi biznesu o to, że w cichości serca czują ulgę. Bądź co bądź głęboka niepopularność labourzystowskiego rządu i oburzenie na wydatki parlamentu skierowały gniew społeczeństwa na obiekty inne niż emerytury bankowców i apanaże kierowników.
A przecież istnieją uderzające podobieństwa między brytyjską polityczną katastrofą nuklearną a tym, co się działo i dzieje się w biznesie. W obu przypadkach rzecz wykracza poza uszczerbek na reputacji. Brytyjskiej polityce parlamentarnej i brytyjskiemu biznesowi grozi utrata legitymacji społecznej.
Polityczne szkody, spowodowane skandalem wokół wydatków parlamentarzystów, są ewidentne. Jednak biznes też poniósł straty – i to nie tylko w Wielkiej Brytanii.
Z „barometru zaufania” – badań opinii, prowadzonych przez spółkę public relations Edelman – wynika, że dziś zaledwie 17 proc. Amerykanów ufa wypowiedziom szefów koncernów. Tylko 38 proc. obywateli USA wierzy, że firmy postępują tak, jak powinny, a mniej niż połowa opowiada się za pozostawieniem wolnemu rynkowi swobody działania.
Reklama
Tak jest wszędzie. W kwietniowym sondażu „FT”/Harris pytano badanych, jak zmienił się ich sposób postrzegania menedżerów od początku obecnego kryzysu. W Niemczech 75 proc. respondentów przyznało, że menedżerowie stracili w ich oczach. We Francji takich odpowiedzi było 71 proc., a w Wielkiej Brytanii – 67 proc.
Artykuł zamieszczony w najnowszym numerze „McKinsey Quarterly” radzi spółkom, jak ratować resztki reputacji. Trójka konsultantów McKinsey sugeruje firmom wychodzenie poza tradycyjny krąg interesariuszy (konsumentów, pracowników, akcjonariuszy i regulatorów) do „pośrednich interesariuszy” – m.in. organizacji pozarządowych i mediów. Zwracają uwagę na coraz większe znaczenie sieci internetowych.
„Organizacje powinny wyostrzyć słuch, po to by mieć dostateczną świadomość pojawiających się kwestii; zrewitalizować zrozumienie kluczowych interesariuszy i własne relacje z nimi; wyjść poza tradycyjny PR, uruchamiając sieć zwolenników, zdolnych wpływać na najważniejsze środowiska wyborcze” – mówią doradcy z McKinsey.
Firmy powinny się angażować w publiczny dialog. Nie powinny pozwolić „jednej grupie interesów na kontrolowanie rozmowy”. Powinny dążyć do „pełniejszego dialogu, zwiększającego świadomość trudnych wyborów, przed jakimi stoją”.
To wszystko jest rozsądne – ale, moim zdaniem, mocno spóźnione. Zgoda: firmy muszą zdawać sobie sprawę, o co chodzi ugrupowaniom, prowadzącym kampanie. Blogerzy potrafią wyrządzić szkody, firmy powinny zatem wiedzieć, co pisze się na blogach. Ale to nie organizacje pozarządowe i nie blogerzy wywołali awantury z ostatnich miesięcy – ani w polityce, ani w biznesie. W obu przypadkach to społeczeństwo w szerokim rozumieniu daje wyraz oburzeniu.
Niewielu brytyjskich wyborców miało pojęcie o tym, że parlamentarzyści występują o zwrot (z pieniędzy podatników!) kosztów modernizacji prywatnych stawików dla kaczek. Nie wiedzieli, że przedstawiciele narodu przemianowują domy na „domki letniskowe”, po to żeby z wydatków na działalność w parlamencie spłacać kredyty hipoteczne – a potem tenże domek zgłaszają organom podatkowym jako główny dom, co pozwala, w przypadku sprzedaży, uniknąć podatku od dochodów kapitałowych.
Na tej samej zasadzie – choć grube premie bankowców nie były tajemnicą – zwykli śmiertelnicy nie mieli pojęcia, że te premie wypłaca się nadal w spółkach uratowanych przed bankructwem przez podatników; patrz przypadek amerykańskiego koncernu ubezpieczeniowego AIG.
Trzeba było odejścia sir Freda Goodwina ze stanowiska szefa Royal Bank of Scotland, by ludzie dowiedzieli się, że „dopompowano” mu emeryturę, pozwalając, by dorzucił sobie 20 lat do faktycznego stażu pracy w firmie. Bank zgodził się też płacić podatek od jego emerytury.
David Freud, były bankier inwestycyjny, powiedział kiedyś swojemu zastępcy: „Gdyby reszta kraju wiedziała, ile nam płacą, po ulicach kursowałyby więzienne karetki, dowożące skazańców pod gilotynę i obnoszono by głowy na pikach”.
Jeszcze do tego nie doszło – chociaż sir Fredowi zniszczono dom i samochód, a ktoś napisał list, grożąc, że wydusi personel AIG.
Wyobrażam sobie, że większość z nas potępia tego rodzaju wybryki – niemniej gniew jest prawdziwy. Ma źródło i w poczuciu, że pogwałcono podstawowe zasady sprawiedliwości, i w nagłym ujawnieniu utajnionego dotąd świata przywilejów, o którego istnieniu większość ludzi nie miała pojęcia.
Firmy (i politycy) powinni dodać do listy zadań, takich jak nawiązywanie kontaktów z aktywistami i monitorowanie blogerów, jeszcze jeden punkt: obserwowanie własnych praktyk i bezustanne zadawanie sobie pytania: „Jak byśmy się czuli, gdyby to się wydało?” A w obecnym klimacie są duże szanse, że się wyda.