Mamy więc wszelkie oznaki kolejnej spekulacyjnej bańki, której pęknięcie może całkiem nieoczekiwanie doprowadzić do kolejnej fali eskalacji kryzysu na rynkach finansowych. Z drugiej strony, im szybciej ta bańka pęknie, tym lepiej, bowiem coraz głośniej mówi się, ze wysokie ceny surowców mogą dławić wzrost gospodarczy, na pojawienie którego wszyscy mają takie nadzieje. Co gorsza, właśnie na tych nadziejach
rosną notowania akcji i giełdowe indeksy. Oby nie powstało więc błędne koło prowadzące rynki znów w ślepą uliczkę.

Przechodząc do konkretów, w środę wieczorem za baryłkę ropy gatunku Brent trzeba było płacić nawet 75,5 dolara. O około 9 dolarów, czyli ponad 13% drożej niż w ostatnich dniach lipca. Był to poziom najwyższy od października ubiegłego roku. Konia z rzędem temu, kto potrafi racjonalnie uzasadnić ten wzrost. Trudno uwierzyć, że armia bezrobotnych Amerykanów ruszyła na wakacyjne wojaże swoimi autami z pięciolitrowymi
silnikami, a za nimi pojechali ci, co właśnie z niepokojem patrzą na drzwi działów kadr i sprawdzają stan konta. Środa była dniem, w którym ze Stanów Zjednoczonych wcale nie płynęły pełne optymizmu wieści o kwitnącej gospodarce. Dla przypomnienia dodajmy, że wykorzystanie mocy produkcyjnych w USA sięga 68%, a PKB spada o 5,5-6,3%. Od grudnia ubiegłego roku ropa naftowa drożeje o 100%. Wydaje się więc, że ropa płynie pod wysokim ciśnieniem tylko w transakcjach spekulacyjnych, a nie w silnikach maszyn produkujących pełną parą wszelkie dobra, po które ustawiają się kolejki chętnych. Łatwiej byłoby zinterpretować prawie 17% wzrost notowań oleju opałowego od początku sierpnia tym, że Amerykanie robią zapasy na zimę, by mieć czym ogrzać swoje zadłużone domy. W ten upał kontrakty na sok pomarańczowy zwyżkowały jedynie o 9%, do 90 dolarów. Pewnie Goldman Sachs kupił je już w lutym, gdy były po 65 dolarów.

Niemal identyczna, jak w przypadku ropy naftowej, jest sytuacja na rynku miedzi. Kontrakty terminowe na ten metal wzrosły z około 245 centów za funt pod koniec lipca do 283 centów w środowy wieczór. Oznacza to zwyżkę o ponad 15% w ciągu pięciu dni. Dokonując przeglądu innych rynków, jednym tchem możemy dodać srebro, platynę, pallad i kilka innych reprezentantów tablicy Mendelejewa. W tym towarzystwie najdostojniej
zachowują się ceny złota. Od końca lipca do wczorajszego wieczora wzrosły o nędzne 4,5%.

Reklama

Jedynym racjonalnym powodem tej zwyżki cen surowców może być wyraźne osłabienie dolara. Ale ono nie wyniosło 15%! A gdyby ta tendencja miała odzwierciedlać obawy inwestorów przed dalszym osłabieniem amerykańskiej waluty, to dyskontuje już chyba krach amerykańskich finansów. Mówiąc poważnie, 15% osłabienie się dolara oznaczałby, że za euro płacono by ponad 1,6 dolara. Jeśli komuś wydaje się to nieprawdopodobne, to przypomnę, że taki poziom notowano ledwie latem ubiegłego roku. Wczoraj wieczorem euro wyceniano na 1,44 dolara. Gdyby ropa chciała nadążyć, za idącym w kierunku poziomu 1,6 dolarem, płacilibyśmy za nią tyle, co ledwie latem ubiegłego roku. Czyli ponad 140 dolarów. I tak historia rynków finansowych ma szanse w krótkim czasie zatoczyć kolejne koło. Byle tylko inwestorzy jakoś to znieśli i globalna
gospodarka wytrzymała. Amerykańska sobie poradzi. Dzięki taniemu jak barszcz dolarowi wyeksportuje w szybkim tempie większość swoich zapasów, a i sprzedaż domów
ma szansę wzrosnąć.