Nie powinno więc nas dziwić, że ludzie podatni na teorie spiskowe zaczynają w tym dostrzegać pewną ciągłość: ze zwiększeniem długu prywatnego i publicznego świat chce sobie poradzić za pomocą niewypłacalności – bezpośredniej lub pośredniej (czyli poprzez wzrost inflacji) albo też obydwiema metodami. Osobiście nie wierzę, że redukcja zadłużenia nastąpi w taki właśnie sposób. Niepokoi mnie jednak gotowość makroekonomistów do brania pod uwagę wyższej inflacji jako szybkiego lekarstwa na kłopoty gospodarki.

Nie ma z czego ciąć

Ich argumentacja przedstawia się następująco: podczas niedawnego kryzysu stopy procentowe banków centralnych spadły niemal do zera, gdyby więc poziom zarówno inflacji, jak i nominalna wysokość stóp były wyższe, wzrosłaby również możliwość ich obniżek, to zaś zwiększyłoby efektywność polityki pieniężnej.
Nie zgadzam się z tą konkluzją, ale akceptuję jedną z jej przesłanek: tę, że uznaniowa polityka budżetowa była podczas kryzysu rozczarowująca. W większości krajów pakiety stymulacyjne były spóźnione, źle skoordynowane i miały zbyt strukturalny charakter. Zgadzam się z poglądem, że polityka pieniężna stanowi lepszy instrument antykryzysowy. Nie oznacza to jednak, że potrzebujemy ustanowienia wyższych celów inflacyjnych.
Reklama
Jak sugeruje David Alting, dyrektor ds. badań Rezerwy Federalnej w Atlancie, problem bliskich zera stóp procentowych nie jest aż tak poważny, jak sądzą niektórzy ekonomiści. Jeśli wziąć pod uwagę obecne ożywienie aktywności gospodarczej, to wcale nie jest jasne, czy na ograniczenie jego skali wpływała jedynie polityka stóp procentowych Fed. David Alting sugeruje zatem, że podwyższenie celu inflacyjnego to być może rozwiązanie przesadzonego problemu.

Kwestia zaufania

Dodałbym tu trzy kolejne uwagi krytyczne. Pierwsza dotyczy wiarygodności. Za pewnik uważamy to, iż ludzie wierzą, że banki centralne mają zapewnić niższą inflację. Na tę wiarygodność składają się dwa elementy. Wierzymy, że bank centralny zrealizuje swój cel – i że nie będzie go zmieniał za każdym razem, gdy stanie się to potrzebne. Gdyby banki centralne podwyższyły swój cel inflacyjny z 2 do 4 proc., to nie ma żadnej gwarancji, że opinia publiczna uwierzyłaby, że nie zmienią go ponownie.
Druga uwaga krytyczna dotyczy tego, jak taka polityka oddziaływałaby na rynki finansowe, których nie uwzględnia się we współczesnych modelach makroekonomicznych. Rynki obligacji na zwiększenie celu inflacyjnego zareagowałyby zapewne podwyższeniem rynkowych stóp procentowych do poziomu, który uniemożliwiałby jego osiągnięcie. Wzrosłaby rentowność obligacji, zwiększyłoby się też prawdopodobieństwo niewypłacalności zarówno jednostek prywatnych, jak i tych z sektora publicznego. Mogłoby to uruchomić katastrofę finansową, jakiej – jak sądzimy – ledwieśmy uniknęli.
Po trzecie, przyjęcie wyższych celów inflacyjnych w każdym przypadku miałoby charakter asymetryczny. Można przyjąć, że USA i – w mniejszym stopniu – Wielka Brytania miałyby pokusę pójść tą drogą. Nie wyobrażam sobie jednak, jak – bez ryzyka rozpadu – mogłaby pójść w ich ślady strefa euro.

To się nie przyjmie

Niemcy posunęły się już najdalej, jak mogły, gdyż zgadzając się na na wielostronne akcje ratunkowe, zaakceptowały – przynajmniej w zasadzie – osłabienie stabilności monetarnej. Nigdy jednak nie zaakceptują one zwiększenia celu inflacyjnego. Niemiecki sąd konstytucyjny niemal na pewno wyraziłby pogląd, iż oznaczałoby to złamanie traktatowych podstaw unii walutowej. Opierając się na decyzji z 1993 roku, sąd ten mógłby stwierdzić, że takie postanowienie nie ma mocy prawnej. Nie jest prawdopodobne, by Europejski Bank Centralny kiedykolwiek zaryzykował znalezienie się w takiej sytuacji.
Ta asymetria powinna również stanowić ostrzeżenie dla grających na zniżkę euro, przekonanych, że problemy Grecji – której udział w produkcie krajowym brutto strefy euro jest prawie niewidoczny – przesądziły o silnej korekcie kursu wspólnej waluty do dolara. Jeśli jednak Fed zdecydowałby się ustalić cel inflacyjny na 4 proc., a EBC trzymałby się poziomu 2 proc. lub blisko tego, ich nastawienie mogłoby się stać zdecydowanie przeciwne.

Ekonomia modeli

Zasadniczy problem polega na tym, że makroekonomiści traktują inflację jako jedną ze zmiennych w swoich równaniach, a większość z nas tak do tego nie podchodzi. Stabilność cen to kluczowy element umowy społecznej, jaką jest istnienie pieniądza. Akceptujemy pieniądz jako środek płatniczy, jako jednostkę rozrachunkową i – co w tym kontekście najważniejsze – jako środek tezauryzacji. Wierzymy, że bank centralny nie zniszczy jej wartości. Chodzi więc nie o to, że zostałby przełamany jakiś szczególny poziom inflacji, ale po prostu o fakt, że inflację traktuje się jako tę zmienną, przy której majstruje się w pierwszej kolejności.
Wśród wielu nauczek z obecnego kryzysu jest i ta, że nie można polegać na współczesnych modelach makroekonomicznych jako na źródle, które zapewni ogólne ramy działań potrzebnych do zarządzania zglobalizowaną gospodarką, w której istnieją ogromne rynki finansowe. Dopóki makroekonomiści nie znajdą sposobu włączania do swoich modeli takich zjawisk jak niewypłacalność i pojawianie się baniek, dopóty trudno im będzie wznieść użyteczny wkład do debaty o polityce gospodarczej. Dlatego też ich zalecenie, żeby podwyższyć cel inflacyjny, powinniśmy traktować z naprawdę dużą ostrożnością.
ikona lupy />
Inflacja w Unii i USA / DGP