Jeden ze znanych amerykańskich profesorów opowiadał tam, że w USA mają taką zabawę, że raz na jakiś czas ekonomiści są proszeni o zrobienie badań naukowych w dziedzinie, na której się nie znają. Co za dziwny pomysł, można powiedzieć na pierwszy rzut oka. Ale okazało się, że takie podejście prowadzi do wielu nowatorskich rozwiązań.
W podobnym duchu zacząłem się zastanawiać, jak wykorzystać teorię ekonomii do radzenia sobie z powodziami, które niszczą Polskę. Zapewniam, że nie znam się na hydrologii, nie wiem, czy lepsze są wały, czy zbiorniki retencyjne. Ale z punktu widzenia ekonomisty sytuacja jest absurdalna. Na południu Polski spadnie obfity deszcz, potem dzięki wałom olbrzymia woda przelewa się przez całą Polskę, niszcząc miasta i zatruwając Bałtyk, powodując straty rzędu 10 mld zł. Czyli najpierw budujemy wały, a potem martwimy się, że przez wały woda zalewa miasto oddalone o 500 km od miejsca, gdzie spał deszcz. Absurd.
Jak ekonomista rozwiązałby problem? Otóż w ekonomii wiemy, że ludzie są silnie motywowani do działania, jeżeli mogą coś osobiście uzyskać, co w slangu ekonomicznym nazywa się zwiększeniem użyteczności. Z reguły są to pieniądze, awans, szacunek, przy czym osobiste korzyści finansowe są silnym motywatorem działań ludzi. Gdybyśmy zatem zrobili tak, że gdy idzie wielka woda, to w jednym miejscu wysadzamy wały na odpowiednio długim odcinku i woda rozlewa się po okolicy, zatapia wiele wsi, które zostały ewakuowane. Ale jednocześnie mieszkańcy tych wsi mają prawnie zagwarantowane, że po opadnięciu wody wszystko zostanie natychmiast uprzątnięte przez odpowiednie służby, domy zostaną odbudowane w taki sposób, że każdy będzie miał lepszy dom na koszt budżetu, zostanie odkupiony inwentarz żywy i dostarczone nowe maszyny, zostaną wypłacone kwoty za stracone zbiory według cen rynkowych plus 20 proc. oraz każda rodzina zalana w wyniku wysadzenia wałów otrzyma 100 tys. zł na konto tytułem rekompensaty. Oczywiście natychmiast naprawiono by zniszczoną infrastrukturę w gminie i dodatkowo zalane gminy mogłyby uzyskać po kilka milionów złotych na budowę nowej infrastruktury ogólnodostępnej dla wszystkich mieszkańców.
Abstrahując od technicznych możliwości realizacji takiego planu, ekonomiczny sens jest następujący. Zamiast wydawać 10 mld zł na naprawy i odszkodowania w całej Polsce, świadomie zalewamy taki obszar, gdzie koszty napraw i odszkodowań będą nieduże. Mieszkańcy na zalewanych obszarach i odpowiednie służby są przygotowani na taką ewentualność, więc niczyje życie nie jest zagrożone. Po kilku miesiącach wszyscy mają nowe domy i zabudowania oraz są bogatsi o 100 tys. zł (lub inną motywującą kwotę) jako rekompensatę za niewygody mieszkania przez parę miesięcy w lokalach zastępczych. W skali kraju zyskujemy wszyscy, bo nie musimy się denerwować, że nas zaleje w kolejnych miastach w dole dużych rzek. Ponadto budżet nie wydaje bez sensu miliardów złotych na naprawę tego, co zniszczyła woda. Zatem per saldo wszyscy płacimy niższe podatki.
Reklama
Oczywiście najlepiej jest zbudować taką infrastrukturę, żeby powodzi nie było. Ale jak pokazało doświadczenie minionych 13 lat, z wielu powodów, głównie z braku pieniędzy i zdolności do perspektywicznego myślenia, nie zbudowano takiej infrastruktury. Obecnie w gorączce wyborczej przygotowujemy nowe rozwiązania. Zanim Sejm je przegłosuje i wydamy miliardy złotych, warto się zastanowić, czy są tańsze sposoby radzenia sobie z powodzią. Być może teoria ekonomii może zaoferować pewne wskazówki.