Do niedawna stosunek do euro dzielił polskich polityków i w mniejszym stopniu środowisko ekonomistów na dwie grupy. Zwolennicy większej roli rynku, twardszej polityki pieniężnej i większych kontaktów ze światem byli za szybszym wprowadzeniem euro. „Antyrynkowcy”, zwolennicy większej ingerencji państwa w gospodarkę, eurosceptycy byli za odłożeniem wprowadzenia euro na bliżej nieokreślony czas. Zwykle używali przy tym formuły – wejdziemy do strefy euro wówczas, gdy będziemy przygotowani. Lub nieco precyzyjniej – wówczas, gdy PKB na głowę mieszkańca osiągnie poziom średniej europejskiej.

Argumenty nie zawsze prawdziwe

Merytoryczne argumenty w dyskusji o dacie przyjęcia euro były oparte często na błędnych informacjach. Sceptycy podkreślali na przykład groźbę wysokiej inflacji, posiłkując się własnymi obserwacjami z wizyt turystycznych w krajach Europy Południowej, gdzie euro, rzekomo, doprowadziło do drożyzny. Wskaźniki Eurostatu nie potwierdzają tych potocznych poglądów (podzielanych także przez sporą część mieszkańców Włoch, Grecji czy Portugalii), choć ryzyko nieco większej inflacji w krajach biedniejszych po wprowadzeniu euro istnieje. Chodzi jednak o dodatkowy 1 lub 2 punkty procentowe, a nie o hiperinflację, którą straszą eurosceptycy.

Z kolei zwolennicy szybkiego przyjęcia euro uważali, że wprowadzenie wspólnej waluty przyniesie gospodarce ogromne korzyści w trzech aspektach:

Reklama

1. Obniży rentowność obligacji emitowanych przez rząd, a tym samym da budżetowi ogromne oszczędności. We Włoszech i Grecji koszt obsługi długu publicznego, sięgającego 100 proc. PKB, spadł o kilka punktów procentowych, czyli spowodował oszczędności dla budżetu wynoszące kilka procent PKB.

2. Spowoduje napływ kapitału zagranicznego, który przyspieszy wzrost gospodarczy o kilka punktów.

3. Wyeliminuje ryzyko kursowe, co ułatwi funkcjonowanie firm i zachęci je do większego inwestowania. Znikną bowiem obawy, że nagła zmiana kursu walutowego może uczynić inwestycję nieopłacalną.

Podnoszony był też argument, że już dążenie do wprowadzenia euro stabilizuje politykę gospodarczą. Zmusza bowiem kraj, aspirujący do eurolandu, do odpowiedzialnej polityki fiskalnej i monetarnej, po to, by spełnić kryteria z Maastricht, które są warunkiem przyjęcia euro. Dość popularny był pogląd, wyrażany przez polityków i ekonomistów – samo przyjęcie euro jest mniej ważne niż dążenie do tego celu.

Kryzys, jaki przeżywa Europa, a zwłaszcza Grecja, pokazał, że korzyści z wprowadzenia euro mogą być także przyczyną kłopotów i w świetle tego bilans spodziewanych korzyści i kosztów powinien być sporządzony na nowo.

Korzyści, które zaszkodziły

Po wprowadzeniu wspólnej waluty we wszystkich krajach strefy euro nastąpiło szybkie ujednolicenie stóp procentowych i rentowności rządowych obligacji. Rynek traktował strefę jak jednolitą całość, nieznacznie tylko rozróżniając kraje nisko zadłużone, stabilne, o tradycyjnie silnej walucie, od krajów, które przed wprowadzeniem euro miały kłopoty z utrzymaniem stabilności. Te drugie odniosły doraźne korzyści na niższych stopach procentowych, być może kosztem pierwszych, gdzie stopy procentowe byłyby niższe (to intuicyjna hipoteza, którą trudno udowodnić), gdyby nie musiały dzielić się swą wiarygodnością z maruderami.

Korzyści budżetowe z wprowadzenia euro były z góry wkalkulowane w akcesję słabszych krajów do strefy wspólnej waluty. Traktat z Maastricht, który wszedł w życie 1 listopada 1993 roku, zakładał, że kraj musi spełnić pewne warunki progowe, by być gotowy do przyjęcia europejskiej waluty. Kilka krajów europejskich kryteriów tych nie spełniało. Włochy, Belgia i Grecja miały zdecydowanie za wysokie zadłużenie. Zakładano jednak, że problem sam się rozwiąże dzięki budżetowym oszczędnościom, jakie przyniesie euro. To założenie okazało się nierealistyczne. Traktat Europejski i Pakt Stabilności i Rozwoju ratyfikowany na szczycie w Amsterdamie 17 czerwca 1997 roku, który zakłada, iż kryteria fiskalne z Maastricht są nie tylko warunkiem przyjęcia do Europejskiej Unii Monetarnej, lecz będą obowiązywać kraje członkowskie już po przyjęciu do unii walutowej, okazały się słabymi zaporami wobec nieodpowiedzialnej polityki niektórych rządów. Przewidują wprawdzie procedury kontroli polityki budżetowej przez Komisję Europejską, a nawet sankcje dla krajów wyłamujących się ze wspólnej polityki, ale w praktyce Komisja pozostała bezradna nawet w przypadku ewidentnych oszustw statystycznych, dokonywanych przez rządy Grecji.

To, co Grecja (a także Włochy i niektóre inne państwa) zarobiły na obniżeniu kosztów obsługi długu, wydały na konsumpcję. Dług zamiast spadać, narastał, a niskie oprocentowanie i łatwość pozyskania finansowania na rynkach sprawiało, że przez pewien czas nie był postrzegany przez opinię publiczną i komentatorów ekonomicznych jako problem do rozwiązania. Dopiero kryzys globalny, który sprawił, że rynki stały się bardziej ostrożne, spowodował, że Grecja stanęła w obliczu niewypłacalności.

Gdyby Grecja nie była w strefie euro, jej kłopoty budżetowe stałyby się widoczne znacznie wcześniej, a rynki finansowe zażądałyby wyższego oprocentowania za rządowe pożyczki. Rynkowe stopy procentowe odzwierciedlają różnego rodzaju ryzyka, związane z inwestowaniem. Wprowadzenie wspólnej waluty zerwało związek między stopami procentowymi i ryzykiem. Można powiedzieć, że rynki w tym przypadku popełniły błąd, nie doszacowując ryzyka, jakie wiązało się z nieodpowiedzialną polityką fiskalną niektórych krajów.

Efektem greckiego kryzysu będzie znacznie większe zróżnicowanie stóp procentowych wewnątrz strefy euro. Rynki będą odróżniać kraje bardziej i mniej stabilne i żądać odpowiedniej ceny od pożyczek. Dlatego zmniejszy się ryzyko powtórzenia podobnego kryzysu, jak w Grecji, choć z drugiej strony zmniejszą się też korzyści dla krajów wstępujących do strefy euro. Zapewne rentowność polskich obligacji spadnie po przyjęciu euro, ale w mniejszym stopniu niż zakładano dotychczas na podstawie obserwacji z pierwszych lat istnienia wspólnej waluty europejskiej.

Pełna opinia Witolda Gadomskiego: Strefa euro stanie się ekskluzywnym klubem