Inwestuj w to, co inni uważają za mało perspektywiczne. Tę złotą zasadę najskuteczniejszych przedsięwzięć biznesowych stosuje dziś norweski rząd, skupując obligacje zadłużonych krajów strefy euro: Grecji, Irlandii czy Hiszpanii.
– Wiemy, że sytuacja tych krajów jest trudna i pozostanie trudna w najbliższym czasie. To jednak czyni emitowane przez nich papiery tak bardzo atrakcyjnymi – przekonywał w trakcie weekendu Yngve Slyngstad, który w imieniu norweskiego rządu zarządza wartym 355 mld euro (i drugim co do wielkości po emiracie Abu Zabi) publicznym funduszem inwestycyjnym. Oslo regularnie zasila go dochodami ze sprzedaży ropy i gazu. Na dodatek fundusz sam też potrafi na siebie zarobić. Dzięki celnym długoterminowym inwestycjom od początku swojego istnienia w 1998 r. przyniósł on zysk rzędu 4,33 proc.

A ile można zarobić?

Inwestycja w papiery wartościowe balansujących na granicy bankructwa krajów UE ma być kolejnym dobrym interesem zrobionym przez Norwegów. Nie wiadomo, ile dokładnie zainwestowali do tej pory. Z niedawnych publicznych wypowiedzi przedstawicieli skandynawskiego rządu wynika jednak, że sporo i że wcale nie zamierzają przestawać. Kusi ich zwłaszcza wysokie oprocentowanie obligacji emitowanych przez Ateny, Dublin czy Madryt. Na przykład 10letnie greckie papiery oferują dziś swoim nabywcom zysk wyższy o niemal 9,5 proc. od identycznych niemieckich obligacji. Jeszcze rok temu, przed wybuchem kryzysu zadłużeniowego, ta różnica wynosiła zaledwie 1,15 proc. Podobnie jest w przypadku innych krajów z tzw. grupy PIIGS (od angielskich nazw Portugalii, Irlandii, Włoch, Grecji i Hiszpanii), których finanse publiczne znajdują się dziś w tak opłakanym stanie, że zaciąganie nowych pożyczek na rynkach jest sprawą życia i śmierci. Dublin na przykład musi oferować swoje 10-letnie papiery o 3,8 proc., a Hiszpania o 4 proc. korzystniej niż Niemcy.
Reklama
W całej operacji jest jednak pewien haczyk. – Norwegowie zakładają, że Grecja czy Irlandia nie ogłoszą niewypłacalności dzięki pomocy ze strony UE i MFW. Na rynkach niewielu jednak stawia na bezbolesne wyjście tych krajów na prostą – mówi nam Fredrik Erixon z brukselskiego ośrodka analitycznego ECIPE. Z jednej strony zeszłotygodniowy raport MFW dowodził bowiem, że podjęte na czas plany oszczędnościowe uratują Ateny czy Dublin przed plajtą. Z drugiej jednak czołowy amerykański fundusz inwestycyjny Pimco wciąż wysoko szacuje ryzyko ich bankructwa. Swoich sygnałów alarmowych nie odwołały też jeszcze najważniejsze agencje ratingowe.

Bankructwo też się zwróci

Oslo liczy, że nawet w przypadku ogłoszenia niewypłacalności inwestycja w dobrze oprocentowane dziś papiery wciąż może się częściowo zwrócić. – Formalnie bankructwo to każda zmiana warunków spłaty zaciągniętej pożyczki. W praktyce różnice bywają jednak ogromne: czasem inwestorzy tracą prawie wszystko, a czasem dochodzi tylko do drobnej korekty oprocentowania – przypomina w rozmowie z nami Carmen Reinhardt z amerykańskiego Uniwersytetu Maryland, jedna z najlepszych znawczyń problematyki zadłużenia.
Tylko kilka przykładów państwowych niewypłacalności z ostatnich lat pokazuje, jak duże mogą być różnice: w przypadku Argentyny, najbardziej spektakularnej plajty w historii, średni procent strat wierzycieli wynosił ok. 28 – 34 proc. Są jednak bardziej skrajne przypadki. Gdy swój dług w roku 2005 musiał renegocjować Kamerun, inwestorzy stracili średnio 85 proc. swoich pieniędzy. Gdy trzy lata wcześniej bankrutowała Mołdawia, straty pożyczkodawców wyniosły zaledwie 5 proc.

>>> Czytaj też: Rybiński: Dlaczego Grecja powinna zbankrutować