Niewiele różnią się w tym od pracodawców – 79,4 proc. O wiele większa różnica poglądów daje się zauważyć w kwestii wzrostu kosztów utrzymania. 61,7 proc. związkowców, 41 proc. pracowników i tylko 21,9 proc. pracodawców (można było udzielić kilku odpowiedzi) wzrost kosztów utrzymania uznaje za argument przemawiający za podwyżkami pensji. Badania przeprowadził dr Jacek Męcina z Instytutu Polityki Społecznej. Płynie z nich konkluzja, że wiele się nauczyliśmy przez minione lata. Wiemy, że nie sposób nalać z próżnego i że aby firma mogła dać, musi najpierw zarobić. Pracownicy, nawet wtedy, gdy ich sytuacja materialna się pogarsza, są o wiele mniej roszczeniowi niż kiedyś. Wyciągają wnioski z lekcji ekonomii, które dostają od życia każdego dnia.
Ale jest też inna, gorzka strona tego medalu. Wolniej od nas, pracowników, uczy się państwo. Przez 20 lat budowania gospodarki rynkowej kolejne rządy nie urządziły kraju tak, aby wszyscy pracujący byli traktowani zgodnie z tymi samymi zasadami. Zarówno ci zatrudnieni w firmach prywatnych, jak i ci „na państwowym”. Dziś jest nawet gorzej, niż było przed laty, oba sektory funkcjonują w dwóch różnych rzeczywistościach gospodarczych. Największe poczucie, że jest to głęboko niesprawiedliwe, mają prawo mieć robotnicy zatrudnieni w firmach prywatnych.
Od zawsze zarabiali mniej niż ci z przedsiębiorstw państwowych. Świadczą o tym dane z GUS. Komentarze, że prywatni właściciele firm wolą im dopłacać pod stołem, nie zawsze są uzasadnione. Może w małych firemkach usługowych, częściowo funkcjonujących w szarej strefie, jest tak rzeczywiście. Jednak z pewnością nie w fabrykach międzynarodowych koncernów, które montują w naszym kraju auta, lodówki, zmywarki i inny sprzęt gospodarstwa domowego dla całej Europy. Tutaj żadne pieniądze nie wpływają na lewo, nie mogą być więc też pod stołem wypłacane. Niskie, nierzadko niewiele przewyższające płacę minimalną, zarobki też niekoniecznie wynikają z pazerności właścicieli, choć zainwestowali oni w fabryki w Polsce z pewnością po to, aby na nich zarabiać. Robotnicy w tych fabrykach najboleśniej odczuwają skutki globalizacji. Ich produkty konkurować muszą z tymi, które powstają na Dalekim Wschodzie. Także ceną. A tam ludzie ciągle pracują za miskę ryżu. Nędzna płaca Chińczyków ma wpływ na to, ile zarabiają robotnicy w Polsce.
Na tym tle sektor państwowy jawi się jak Eldorado. W kopalniach średnie płace przekraczają 5, w energetyce nierzadko 6, a w KGHM dochodzą do 9 tys. zł. Nie wszyscy tam pracują pod ziemią, nie wszyscy wykonują prace niebezpieczne dla zdrowia i życia, za które zapłata musi być wyższa. Są liczne rodzaje zajęć, podobne do tych wykonywanych w fabrykach AGD, za które na państwowym płaci się o wiele lepiej. To premia za to, że ten fragment gospodarki jest ciągle chroniony przed konkurencją. Mimo że coraz więcej węgla importujemy, a dostawcy energii przestali być terytorialnymi monopolistami i możemy ich zmienić. Niestety, tylko teoretycznie, bo deficyt energii staje się coraz bardziej dotkliwy, więc ceny rosną. Państwo robi niewiele, by do tych sektorów wpuścić nieco więcej rynku. Boi się silnych związków, które nieprzypadkowo okopały się właśnie tam.
Kiedy więc związkowcy górnicy czy energetycy odpowiadają w badaniach, że najważniejszym warunkiem uzyskania podwyżek powinny być wyniki finansowe firmy, to jest w tym dużo cynizmu. Bo zyski z wydobycia „państwowego” węgla czy miedzi powinny należeć do wszystkich, a nie wyłącznie do załogi. Z tego, że formalnym właścicielem tego, co pod ziemią, jest państwo – robotnicy z licznych w Polsce fabryk AGD nic nie mają.