W dodatku za sprawą gwałtownego osłabienia złotego stanęliśmy wobec niebezpieczeństwa przebicia w tym roku konstytucyjnego progu zadłużenia w relacji do PKB w wysokości 55 proc. A to oznaczałoby cięcia wydatków lub podwyżki podatków. Ministerstwo Finansów w obliczu tej sytuacji zapowiada ograniczenie długu do poziomu 45 proc. w 2015 r. Jednak bez gruntownych reform osiągnięcie tego celu będzie bardzo trudne. Zwykle co kilka miesięcy resort finansów ogłasza z satysfakcją, że sprzedał polskie obligacje, a liczba chętnych kilkukrotnie przewyższała podaż. Nie ma się jednak z czego cieszyć.

>>> Czytaj też: Wielkie długi już raz doprowadziły do światowej wojny. Zobacz, czego uczy nas historia

Oznacza to bowiem, że wciąż się zadłużamy. Według oficjalnych danych Ministerstwa Finansów na koniec czerwca tego roku dług publiczny wyniósł 788 mld zł, na co złożyło się 731,3 mld zł zobowiązań sektora rządowego (92,8 proc. długu ogółem), 54,9 mld zł samorządów (7 proc.) i ubezpieczeń społecznych (0,2 proc.). Za równowartość naszego długu można by wybudować 20 tys. km autostrad, czyli pięć razy tyle, ile nam potrzeba. To 600 stadionów narodowych lub – jak kto woli – fiat panda w podstawowej wersji dla każdego, łącznie z niemowlętami.

>>> Polecamy: Aby przezwyciężyć kryzys, USA mogą potrzebować drugiego cudu gospodarczego

Reklama

Leszek Balcerowicz zawiesił w centrum Warszawy licznik długu, który pokazuje na bieżąco, ile państwo jest winne bankom bądź wyemitowało w postaci obligacji. Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR), któremu przewodzi Balcerowicz, szacuje, że w ciągu roku, który minął od uruchomienia licznika długu, zadłużenie sektora finansów publicznych wzrosło o 95,8 mld zł. Tylko 20 mld zł z tej kwoty wynika z osłabienia złotego względem walut zagranicznych. Za to aż 75 mld zł jest skutkiem wydatków sektora finansów publicznych znacznie przekraczających dochody. W ciągu roku dług na mieszkańca wzrósł z 19 tys. zł do 21,5 tys. zł, a więc ponad 2,5 tys. na głowę. Inaczej niż resort finansów FOR szacuje, że dług publiczny na koniec czerwca wynosił 812,6 mld zł i do końca roku wzrośnie do 827,9 mld zł. Oznaczałoby to wzrost o 645 zł na sekundę.

Inwestycje i socjalne fajerwerki

Jakie są powody tak szybkiego wzrostu polskiego długu? Prof. Stanisław Gomułka, ekspert BCC, wymienia obniżenie składki rentowej (jeszcze za czasów rządów PiS, ale przy poparciu PO) i PIT, co łącznie kosztowało 40 mld zł, a także inwestycje współfinansowane przez Unię, do których trzeba było dorzucić własny udział, niższy wzrost gospodarczy, a więc niższe wpływy podatkowe, oraz znaczny wzrost funduszu płac w sektorze publicznym. To ostatnie obciążyło nas w cztery lata na 30 mld zł. Tempo narastania długu krytykują ekonomiści. Największą burzę wywołał prof. Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP, porównując Donalda Tuska do Edwarda Gierka, który zadłużył Polskę, co w latach 80. doprowadziło do jej bankructwa. Rząd tłumaczy, że to wynik kryzysu i konieczności wykorzystania środków unijnych. Do tych ostatnich potrzebny jest przecież wkład własny. Jednak Estonia i Bułgaria, które wpadły w recesję, utrzymały i niski deficyt, i niski poziom długu do PKB. Ten ostatni kraj obniżył w latach 2000 – 2011 zobowiązania w relacji do PKB z 70 do ledwie 15 proc. A więc można.

W czym więc problem?

Wiele innych krajów ma wyższy poziom długu do PKB. W zeszłym roku w strefie euro było to w sumie 7,8 bln euro, czyli 85 proc. PKB. Mało tego. W latach 2007 – 2010 zadłużenie naszego kraju w relacji do PKB zwiększyło się o 10 pkt proc., podczas gdy Włoch o 15,4 pkt proc., Francji o 17,8 pkt proc., Hiszpanii o 24 pkt proc., Grecji o 37,4 pkt proc. Jednak najbardziej zdumiewa to, że choć nie doświadczyliśmy recesji, a w 2010 roku odnotowaliśmy nawet przyzwoity wzrost gospodarczy, Polska miała deficyt w wysokości aż 7,9 proc. PKB. A właśnie deficyt pokrywa się, pożyczając pieniądze i w mniejszej części z wpływów z prywatyzacji. Poza tym inni mogą sobie na więcej pozwolić. Np. dług Japonii sięga 200 proc. PKB, ale kraj ten ma najwyższy rating i bez trudu znajdują się chętni do finansowania wydatków. Tymczasem Rumunia miała dług na poziomie 30 proc. PKB, a w 2009 roku była zagrożona bankructwem i musiał ją ratować MFW. Stanisław Gomułka zwraca uwagę na inną rzecz. 40 mld zł wydawanych co roku na obsługę zadłużenia to około 3 proc. naszego PKB (poziom 10 proc. jest już niebezpieczny), tymczasem Niemcy, choć zdecydowanie bardziej zadłużeni w relacji do PKB, na obsługę przeznaczają połowę tego co my. Jak to możliwe? Mają zdecydowanie niższe oprocentowanie długu. Oni płacą nieco powyżej 2 proc., a my około 6 proc.

Nie mamy nic do ukrycia?

Sytuacja jest o tyle gorsza, że mówimy cały czas o długu oficjalnym, tymczasem nie brakuje ukrytych zobowiązań. Już licząc dług publiczny zgodnie z terminologią unijną, musimy dodać 29 mld zł schowane w Krajowym Funduszu Drogowym, z którego finansuje się budowę dróg. Ale znacznie większych zobowiązań można się doszukiwać w systemach emerytalnych, rentowym i służbie zdrowia. Przyszli emeryci, ubezpieczeni w ZUS, mają już zapisaną na kontach w I filarze astronomiczną kwotę 2 bln zł. Tych pieniędzy fizycznie nie ma, bo zostały wydane na bieżące emerytury. To dług obciążający każdego Polaka kwotą ok. 53 tys. zł. Paweł Dobrowolski, analityk Instytutu Sobieskiego, przed dwoma laty poszedł jeszcze dalej w poszukiwaniu takich ukrytych zobowiązań, które w przyszłości trzeba będzie pokryć. Zakładając, że polityka budżetowa się nie zmieni, uznał, że faktyczny dług w relacji do PKB wynosi 208 proc., a więc cztery razy więcej niż w rządowych czy nawet unijnych statystykach.

Kula u nogi

Koszty obsługi zobowiązań państwa i samorządów są już poważnym obciążeniem. Polska wydaje na to rocznie więcej, niż budżet dostaje z PIT. Dwa razy więcej niż na drogi. Zadłużając się w instytucjach finansowych, państwo doprowadza też do sytuacji, w której mniej pieniędzy jest dostępnych na kredyty dla przedsiębiorstw, a to utrudnia ich rozwój. Kolejna rzecz to obawy inwestorów zagranicznych. Wysoki dług zniechęca ich do inwestycji w Polsce lub pożyczania naszym firmom. Szczególnie zagraniczne zadłużenie może być ryzykowne, choć jest niżej oprocentowane niż krajowe i stąd kuszące. Osłabienie złotego powoduje automatyczny wzrost długu, czego obecnie doświadczamy. Pojawiły się nawet obawy, że dług przebije poziom 55 proc. PKB. W latach 90. zbankrutowała Argentyna. Jej dług nie był wysoki, ale wyrażony w dolarach. Osłabienie jej waluty spowodowało gwałtowny wzrost wartości długu zagranicznego. Polski dług publiczny za granicą wynosi jedną czwartą całości. Problem w tym, że Polacy mają blisko 60 proc. kredytów hipotecznych w walucie obcej. Za granicą pożyczają też firmy. Łącznie zobowiązania publiczne i prywatne w walutach obcych sięgają już 65 proc. PKB.

Rostowski: dług do 45 proc.

Rząd przyjął właśnie strategię zarządzania długiem sektora finansów publicznych w latach 2012 – 2015. Zakłada ona obniżenie relacji długu do PKB w 2013 r. poniżej 50 proc. W 2015 ma to być już 45 proc. Bieżący rok ma być ostatnim, w którym dług w takim ujęciu wzrośnie. Według szacunków Ministerstwa Finansów osiągnie 53,8 proc. Redukcja zadłużenia oznaczać musi albo wyższe podatki, albo znaczne cięcia wydatków. Chyba że, na co się nie zanosi, nasz wzrost gospodarczy wystrzeli do poziomu azjatyckich tygrysów. Ale i tak nominalnie dług będzie rósł, choć korzystniejsza ma być relacja do PKB. Trudno uwierzyć w te zapowiedzi ministra, gdy popatrzy się na ostatnie 20 lat i niefrasobliwość kolejnych rządów, które coraz bardziej zadłużały Polskę (najszybciej rząd SLD – PSL w latach 2001 – 2005). Mamy do czynienia z kulturą deficytu, notorycznym życiem na kredyt. Dalej chcą pożyczać, to trzeba brać. Jeśli politycy nie zmienią podejścia, to gdy sytuacja ekonomiczna choć trochę się poprawi, przestaną przejmować się długiem. Aż do następnego kryzysu.