Jednak – tak jak mój redakcyjny kolega Paweł Rożyński – uważam, że nie należy do tego zadania zatrudniać OFE. W końcu one i tak mają akcje tych banków. Czy miałyby kupić ich więcej, jednocześnie wyprzedając papiery firm z innych branż, które też potrzebują kapitałów? Na dodatek zbyt duży udział instytucji finansowych w portfelach OFE groziłby im dużymi stratami w razie kłopotów banków. Tak jak Rożyński uważam, że o wiele lepiej byłoby, gdyby do tego zadania zaprząc prywatny kapitał.
Tylko że obecnie nie jest możliwe, aby taka transakcja bardziej opłaciła się rodzimemu biznesmenowi niż zagranicznej grupie finansowej, zwłaszcza obecnej już na naszym rynku. Wystarczy bowiem połączyć oba banki, by dużo oszczędzić, zwalniając zatrudnionych w jednej centrali. Do tego dochodzą niższe koszty finansowania, marketingu, zamówień itd. Dlatego właśnie ostatnio polskie banki kupują tylko te grupy, które już są w Polsce obecne. Można by to łatwo zmienić, gdyby wprowadzić zakaz łączenia banków.
Zwiększyłoby się wówczas bezpieczeństwo systemu. Banki, które powstają w ramach przejęć i fuzji, są na tyle duże, że Bankowy Fundusz Gwarancyjny, który zapewnia bezpieczeństwo depozytów, w razie upadłości tych spółek może nie być zdolny do obsługi wszystkich roszczeń klientów. A jeśli on sobie nie poradzi, pieniądze będzie musiało wyłożyć państwo. Przykład Irlandii pokazuje, jak kosztowna może być taka interwencja. Wprowadzenie zakazu łączenia banków doprowadziłoby do obniżenia ich cen. Być może do poziomu, w którym rodzimym biznesmenom zaczęłoby się opłacać inwestowanie w duże, rozwinięte już instytucje. A nawet jeśli dla nich nadal byłoby za drogo, na polskim rynku mogłyby się pojawić grupy finansowe z innych części świata.
To w jakimś stopniu rozwiałoby obawy związane ze sterowaniem systemem bankowym z zagranicy, gdyż zwykle jest tak, że jeśli w jednej części świata trwa recesja, inna rozwija się szybko. Tak jest teraz w Azji. W rezultacie kiedy jedna centrala naciskałaby na ograniczenie kredytów, inna starałaby się zmusić własną spółkę do wykorzystania złej sytuacji konkurencji, by podbić rynek. Jednak nawet wtedy warto byłoby dążyć do zwiększenia udziału polskiego kapitału w systemie bankowym, wykorzystując jeszcze jedną metodę, czyli zakładając nowe instytucje. Zwłaszcza że od konkurencji klientów głowa nie boli.
Sądzę, że na rynku znalazłoby się miejsce dla małych, wręcz lokalnych banków. Przecież zwolennicy repolonizacji zwracali uwagę, że w ostatnich latach, kiedy szalał kryzys finansowy, błyskawicznie rozwijały się banki spółdzielcze. Małe instytucje mają tę zaletę, że będąc bliżej lokalnego rynku, byłyby w stanie lepiej dotrzeć do małych firm czy wręcz mikroprzedsiębiorstw, z których obsługą nie radzą sobie molochy. Ale tu także pojawia się problem kosztów. Kilka lat temu usłyszałem, że aby myśleć o uruchomieniu banku w Polsce, trzeba co najmniej 50 mln zł.
Chodzi nie tylko o minimalny kapitał, ale także o dodatkowe wydatki na siedzibę, oddziały, marketing, pracowników itp. Taka kwota dla instytucji, która chciałaby działać lokalnie, jest po prostu zbyt duża. A przecież – że użyję piłkarskiego porównania – nie ma sensu nakazywać drużynie trampkarzy, by budowała sobie kryty stadion. Swoje umiejętności może rozwijać na zwykłym trawiastym boisku. Warto więc zastanowić się nad taką zmianą prawa, by do uruchomienia banku wystarczyła stosunkowo niewielka kwota, podwyższana w miarę wzrostu aktywów.
Oczywiście takie banczki byłyby instytucjami podwyższonego ryzyka, więc do momentu osiągnięcia dojrzałości nie należałoby ich dopuszczać do obecnego systemu gwarantowania depozytów. Być może trzeba byłoby powołać inny, a może w ogóle zrezygnować z takiego rozwiązania, uznając że – podobnie jak w przypadku rynku NewConnect – to propozycja dla osób, które ryzyka się nie boją. Oczywiście wprowadzenie tych obu rozwiązań nie spowoduje, że nasz system bankowy spolszczy się w szybkim tempie. Ale stanie się bardziej konkurencyjny, co ma znaczenie dla klientów, i lepiej dostosowany do potrzeb lokalnych przedsiębiorców, którzy obecnie pożyczają pieniądze od rodziny, bo duże banki się ich obawiają. A przecież chyba o zapewnienie potrzeb klienta powinno chodzić w całej polonizacji.
Pojawiają się jednak podejrzenia, że liczą się posady w spolszczonych instytucjach. W końcu hasło repolonizacji rzucili ludzie, którzy stracili pracę w banku należącym do zagranicznej grupy finansowej albo mogą stracić stanowisko po ewentualnej zmianie właściciela banku. I aby uniknąć podejrzeń, że cała rewolucja służy zapewnieniu komuś wysokich pensji za pieniądze przyszłych emerytów, od procesu spolszczania powinny trzymać się z daleka i OFE, i państwo.