Przede wszystkim należy zrozumieć, że Cameron z perspektywy politycznej prawdopodobnie miał niewiele do powiedzenia – gdyby zgodził się na coś, co w istocie stanowiłoby początek Stanów Zjednoczonych Europy, najprawdopodobniej musiałby stawić czoła potężnej rebelii własnego klubu parlamentarnego, która mogłaby się nawet skończyć referendum w sprawie dalszego członkostwa Wielkiej Brytanii w UE, a w rezultacie nawet opuszczeniem Unii przez Wyspiarzy.

A to byłaby dla Wielkiej Brytanii katastrofa.

Nie ma również wątpliwości co do tego, że większość brytyjskich wyborców poparłaby stanowisko Camerona – dlaczego w ogóle przeciętny Brytyjczyk miałby wskakiwać do autobusu pędzącego w stronę bardzo niebezpiecznego urwiska?

Istotna z perspektywy ekonomicznej jest nie tyle wąska perspektywa wolności finansowych imperiów z londyńskiego City od nadmiaru regulacji i opodatkowania – chodzi raczej o to, że Wielka Brytania jako duża, stabilnie polityczna gospodarka posiada obecnie status bezpiecznej przystani, która dotychczas cieszyła się nieposzlakowaną opinią w zakresie polityki fiskalnej, a także korzystała z cudownego luksusu pełniącego rolę amortyzatora ekonomicznych wstrząsów elastycznego kursu wymiany, który w razie potrzeby chronił jej międzynarodową pozycję konkurencyjną. Dlaczego miałaby dobrowolnie rezygnować z któregokolwiek z tych przywilejów?

Reklama

Trudno mi jest również wyobrazić sobie, że stanowisko premiera Camerona mogłoby mieć długoterminowy negatywny wpływ na brytyjski handel – żyjemy na rynku globalnym, gdzie to jakość towarów lub usług, a także ich względne ceny, a nie głosowania przy brukselskim stole, decydują o sukcesach lub porażkach przedsiębiorstw.