Statystycznie Niemcy mają jedną z najniższych stóp bezrobocia w Unii Europejskiej. Według danych z grudnia ub.r. wynosiła ona zaledwie 6,8 (dane Federalnej Agencji Pracy). Lepsze od RFN były jedynie Holandia, Luksemburg i Austria. Nie jest to jednak tylko zasługa mitycznej niemieckiej pracowitości i znakomitej organizacji gospodarki. Posłowie partii Zielonych w Bundestagu ujawnili właśnie, że jeszcze za rządów wielkiej koalicji (CDU/CSU – SPD) został wprowadzony przepis, który w gruncie rzeczy pozwala zaniżać statystyki dotyczące bezrobocia.
Dzięki zastosowaniu regulacji z 2008 r. oficjalne dane wskazują, że bezrobocie wśród osób powyżej 58. roku życia wynosi 8 proc. Faktycznie jest to prawie 10 proc., bo urzędowe statystyki pomijają ponad 100 tys. osób. Taka manipulacja jest możliwa dzięki zagmatwanemu systemowi zabezpieczeń socjalnych i przepisom wprowadzonym trzy lata temu. W uproszczeniu statystyki urzędu pracy nie obejmują osób, które mają co najmniej 58 lat, w ciągu co najmniej 12 miesięcy dostają konkretny zasiłek dla bezrobotnych (chodzi o Arbeitslosengeld II) i nie otrzymały w tym czasie oferty pracy. Grupa ta jest sklasyfikowana przez Arbeitsamt jako częściowo bezrobotni.
Nie jest to jedyny trik stosowany przez niemiecki rząd w celu utrzymania wizerunku kraju o niskim bezrobociu. Według Erwerbslosen Forum, jednej z organizacji skupiającej osoby pozostające bez pracy, faktycznie bezrobotnych w Niemczech jest 3,86 mln, czyli około 9 proc., a nie 2,88 mln. W urzędowych statystykach nie występuje bowiem nie tylko 100 tys. osób z grupy powyżej 58. roku życia, ale także m.in. osoby objęte rozmaitymi programami mającymi im pomóc wrócić na rynek pracy.
Twórcze zarządzanie statystykami bezrobocia nie jest jednak tylko domeną Niemiec. Kilka lat temu Jose Luis Zapatero, ówczesny premier Hiszpanii, również próbował obniżać bezrobocie za pomocą statystyk. Urzędy pracy przestały wówczas przyznawać pozwolenia na pracę imigrantom, którzy nie mieli akurat zatrudnienia. W efekcie nie istnieli oni w oficjalnych statystykach.
Reklama
Fałszowanie danych makroekonomicznych może wpływać na kierunek rozwoju państwa. Na taką strategię zdecydowała się – notabene krytykowana przez Berlin za nieodpowiedzialność – Grecja, zaniżając wielkość deficytu budżetowego poprzez wyprowadzenie niektórych wydatków państwa z ogólnego bilansu finansów publicznych. Dzięki temu kraj najpierw przystąpił do strefy euro 1 stycznia 2001 r., a potem przez wiele lat zwodził agencje ratingowe, co umożliwiało Atenom utrzymywanie niskich kosztów obsługi długu.
Z Litwą było dokładnie odwrotnie. W 2007 r. kraj nie zdołał przystąpić do strefy euro, ponieważ wskaźnik wzrostu cen przekraczał o zaledwie 0,1 pkt proc. dozwolony limit inflacji. To oznaczało odłożenie na wiele lat terminu ewentualnej akcesji do unii walutowej, bo z powodu głębokiej recesji w latach 2009 – 2010 Wilno nie spełnia dziś także pozostałych kryteriów z Maastricht. Litwa nie zdecydowała się jednak na podkręcanie danych.
Ofiarą metodologii szacowania finansów publicznych padły także Włochy. Dług kraju na pozór jest bardzo wysoki (prawie 120 proc. PKB). Jednak zadłużenie gospodarstw domowych i przedsiębiorstw jest o wiele niższe niż np. w Wielkiej Brytanii, przez co realna kondycja gospodarcza Rzymu jest relatywnie lepsza, niż na to wskazują oficjalne raporty agencji ratingowych.