Takie wnioski płyną z przygotowanego pod egidą wicepremiera Uładzimiera Siamaszki projektu programu rozwoju przemysłu w latach 2012 – 2020. Raport powstał na polecenie Aleksandra Łukaszenki. W dokumencie, który opisuje portal Naviny.by, najciekawsze są wnioski dotyczące obecnego stanu.
W czasach sowieckich Białorusi przypadły najbardziej zaawansowane działy przemysłu. Połowa bloku wschodniego trzymała pożywienie w lodówkach Minsk, spędzała wieczory przy telewizorach Haryzont i pracowała na roli na sprzęcie z fabryki BiełAZ. Potencjał został jednak zmarnowany i obecnie zaawansowane technologie stanowią najwyżej 3 proc. produkcji. Co więcej, struktura fabryk pozostała archaiczna. Stąd dramatycznie niska wydajność pracy. „W przemyśle przetwórczym ten wskaźnik jest ponadczterokrotnie niższy niż średnia unijna (ok. 25 proc. - red.)” – czytamy. Dla porównania w najgorszym pod tym względem państwie UE, Bułgarii, wydajność pracy jest na poziomie 41,3 proc. średniej.
Przyczyna tkwi nie tylko w braku technologii, lecz także kiepskim poziomie zarządzania. Nomenklaturowi dyrektorzy, nawet dysponując pieniędzmi na inwestycje, nie potrafią w sposób racjonalny ich wydać. Jak piszą autorzy dokumentu, w latach 2006 – 2010 stopa wzrostu inwestycji w majątek trwały była o 74 pkt proc. wyższa niż stopa wzrostu produkcji przemysłowej. Innymi słowy znaczna część zainwestowanych rubli okazała się wyrzucona w błoto.
Reklama
Na podniesienie konkurencyjności przedsiębiorstw do 2020 r. trzeba wydać 90 mld dol. Pieniądze miałyby pójść na rozwój branży hi-tech i modernizację istniejących zakładów. Pytanie, skąd wziąć te pieniądze, pozostaje otwarte. Finansowanie publiczne odpada, wymieniona kwota odpowiada bowiem niemal sześciu tegorocznym budżetom. Pozostaje przyciągnięcie inwestorów zagranicznych. To także będzie trudne. Baza prawna została w pewnym stopniu zreformowana, jednak problemem pozostaje egzekwowanie prawa oraz polityka. Inwestorzy nie mogą mieć pewności, czy kolejna wolta Łukaszenki nie skończy się nałożeniem nowych sankcji.