Berlińskie ministerstwo finansów ogłosiło wczoraj, że we wrześniu niemiecki fiskus zebrał 50,8 mld euro, czyli o 4,2 proc. więcej niż rok wcześniej. Do końca 2012 r. wpływy podatkowe sięgną 600 mld euro. To też będzie rekord. To oczywiście efekt splotu kilku sprzyjających czynników: dobrej koniunktury w ostatnich dwóch latach (gdy dobrze jest biznesowi, wpływy podatkowe zawsze idą w górę), rekordowo niskiego bezrobocia (to sprawia z kolei, że państwo musi mniej wydawać na zasiłki) czy pogorszenia się nastrojów na rynkach (dzięki czemu Niemcy jako „ostatni wypłacalni” mogą tanio obsługiwać swoje zadłużenie). Do tego dochodzi wydolność instytucji państwa, wysoki poziom świadomości obywatelskiej i sprawności organów podatkowych (kilka celnych uderzeń w prominentów uciekających przed fiskusem do Szwajcarii plus abolicja dla tych, którzy sami do zatajania dochodów się przyznają).
To nie wszystko. Niemcy, w samym środku kryzysu 2009, narzucili sobie własną wersję kotwicy zadłużeniowej. Stanowi ona, że na poziomie federalnym od 2016 r. roczny deficyt budżetowy może wynosić co najwyżej 0,35 proc. PKB. W 2020 r. kotwica ma objąć również landy, które mają duże kompetencje w zakresie wydawania pieniędzy. Wprowadzając to rozwiązanie, rząd Merkel zachował się jak Odyseusz, których chciał posłuchać śpiewu syren, ale zawczasu przywiązał się do masztu, by nie narobić nieodwracalnych głupstw. Tak samo Berlin: gdy trzeba było, nie szczędził euro na napędzanie koniunktury, ale zarzucił kotwicę, by nie ulec rauszowi rozdawnictwa publicznych pieniędzy.
To wszystko sprawiło, że w 2013 r. Niemcy mogliby już mieć zrównoważony budżet. Klub parlamentarny współrządzących krajem liberałów (FDP) szacował niedawno, że możliwe jest zamknięcie go z 400 mln euro na plusie. Nadwyżki jednak nie będzie. Powodem formalnym są nowe wydatki na stały fundusz ratunkowy dla strefy euro oraz kilka nastawionych na obywatela (w końcu Niemcy wchodzą wkrótce w rok wyborczy) posunięć legislacyjnych. Wygląda więc na to, że niemiecka klasa polityczna trochę przestraszyła się swojego prymusostwa, które denerwuje Europę. A według niektórych wręcz jej szkodzi. „Pamiętacie lansowany przez Berlin od początku kryzysu wizerunek szwabskiej gospodyni domowej? Takiej, co stąpa mocno po ziemi i wie, że nie można wydawać więcej, niż się zarobiło. Ta gospodyni zmienia się na naszych oczach. Jej nowa dewiza brzmi: kraj bogaci się nie na tym, co zbierze, ale na tym, co wydaje. Dokąd to doprowadzi?” – pyta zatroskany konserwatywny „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. I zdezorientowany nie daje na razie jednoznacznej odpowiedzi.