Propozycja reformy miała się znaleźć w raporcie Louis Gallois o tym, jak przywrócić konkurencyjność gospodarce Francji. Dokument zamówił u byłego prezesa kolei SNCF i koncernu lotniczo-zbrojeniowego sam prezydent Francois Hollande.
„Le Parisien” najwidoczniej newsa nie wyssał z palca, bo artykuł był opatrzony wieloma cytatami. W nowym systemie państwo nie narzucałoby żadnych ograniczeń co do wymiaru pracy. Te zależałyby od dwustronnych umów między pracodawcą a związkami zawodowymi. Modelem, miał przyznawać Gallois, są Niemcy, których gospodarka należy dziś do najbardziej dynamicznych w Europie.
Radość liberałów trwała jednak dosłownie kilka godzin. Tyle, ile minęło od pojawienia się „Le Parisien” w kioskach do dementi ze strony nie tylko samego autora raportu, ale osobiście ministra gospodarki. Doniesienia dziennikarzy nazwał on „herezją”.
Po reakcji na tekst Gallois najwyraźniej sam przestraszył się śmiałości swoich propozycji. Dla większości Francuzów naruszenie 35-godzinnego tygodnia pracy to bowiem zamach na świętość. W 1998 r. liderka lewego skrzydła Partii Socjalistycznej Martine Aubry, wówczas jako minister pracy, ograniczyła ówczesny wymiar o cztery godziny. Oczywiście za tę samą pensję. W ten sposób powstała kolejna zdobycz socjalna traktowana na równi z płatnymi urlopami czy emeryturami. I tak jak te ostatnie pozostaje dla Francuzów nie do ruszenia.
Tyle że reforma Aubry powstała w innej epoce. Dziś Francji na to nie stać. Nie jest ona w stanie konkurować pod względem kosztów produkcji nie tylko z Chinami czy krajami Europy Środkowej, ale przede wszystkim z Niemcami. Od 2000 r. koszty pracy po zachodniej stronie Renu wzrosły aż o 28 proc., podczas gdy po stronie wschodniej tylko o 7 proc. Hojne państwo socjalne (wydaje 57 proc. PKB) muszą dźwigać przede wszystkim francuscy przedsiębiorcy. Aż 38 proc. wypłacanych przez nich uposażeń dla pracowników stanowią różnego rodzaju składki socjalne (17 proc. w Niemczech). Koszt zatrudnienia francuskiego pracownika jest sześciokrotnie większy niż polskiego.
W tej sytuacji wydłużenie czasu pracy wydaje się jak najbardziej naturalnym sposobem na uratowanie gospodarki przed załamaniem. Ale chyba Francuzi prędzej zbankrutują, niż się na to zgodzą. Bo jak inaczej zrozumieć, że nawet najwięksi przedsiębiorcy boją się tę niezbędną zmianę zaproponować.