Rosja gotowa jest zapomnieć o białoruskim skandalu rozpuszczalnikowym, lecz stawia warunki.
W zamian za dostawy tańszej ropy chce, aby Mińsk część produkcji ze swoich rafinerii wysyłał z powrotem do Rosji. Białoruska stolica – dla której eksport paliwa stanowi potężny zastrzyk gotówki – woli jednak sprzedawać je na bardziej dochodowych rynkach w Europie.
Białoruś liczy w przyszłym roku na co najmniej 23 mln ton rosyjskiej ropy. Moskwa zaś mówi o co najwyżej 18 mln ton surowca, i to pod warunkiem, że 3,3 mln ton paliwa wyprodukowanego z tej ropy trafi z powrotem do Rosji. Białoruś godzi się wysyłać tylko jedną trzecią tej ilości, bo na sprzedaży na Ukrainę czy do Europy Zachodniej rafinerie zarabiają nawet kilka razy więcej.
Preferencyjne warunki dostaw rosyjskiej ropy, którymi się cieszyła Białoruś, w ogóle są niepewne po tzw. skandalu rozpuszczalnikowym, gdy okazało się, że pod przykrywką rozpuszczalników Mińsk eksportuje na zachód duże ilości paliwa. W ten sposób Białoruś unikała odprowadzenia cła do Moskwy. Eksport paliwa wytwarzanego z rosyjskiej ropy w dużym stopniu pozwalał funkcjonować białoruskiej gospodarce. Tylko w 2012 r. Mińsk zyskał na tym 2,5 mld dol., a kraj stał się największym na świecie eksporterem rozpuszczalników. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie podpisany w grudniu 2011 r. kontrakt z Rosją, zgodnie z którym Białoruś dostaje ropę bez rosyjskiego cła i po preferencyjnych cenach. Przykładowo w I kw. tego roku białoruskie rafinerie płaciły za baryłkę 61 dol., podczas gdy na unijnym rynku kosztowała ona średnio 115 dol.
Reklama