Określenie "pirat" piętnuje ludzi, którzy po prostu chcą aktywnie uczestniczyć w obiegu kulturalnym – mówi Jarosław Lipszyc, prezes Fundacji Nowoczesna Polska.
Dlaczego tak bardzo nie lubi pan słowa „piractwo” w odniesieniu do łamania praw autorskich? Przecież „pirat” brzmi lepiej niż „złodziej” i funkcjonuje w obrębie ochrony praw autorskich od końca XIX w., od konwencji berneńskiej.
Bo jest to wyrażenie nacechowane negatywnie i sugeruje, że ktoś dokonał rabunku. Piętnuje ludzi, którzy po prostu chcą aktywnie uczestniczyć w obiegu kulturalnym. Nazywanie ich „piratami” to uznanie, że jakaś część kultury i jej dobra mogą być czymś nielegalnym. Rzeczywiście jest to wyrażenie używane od grubo ponad stu lat. Ale od tamtej pory, od czasu wejścia tanich i powszechnych technologii komunikacyjnych, zasadniczo zmieniły się nasze modele uczestnictwa w kulturze. Jesteśmy już nie biernymi odbiorcami, ale aktywnymi uczestnikami. Pojawiają się nowe formy ekspresji, przede wszystkim związane z wykorzystaniem informacji będącej elementem naszego kulturalnego pejzażu, co roboczo nazywamy sobie kulturą remiksu. Dlatego dziś inaczej już patrzymy na to, czym jest twórczość i jej ochrona. Dlatego też właśnie odpaliliśmy kampanię społeczną „Masz prawo”, w ramach której udostępniliśmy podręcznik „Pierwsza pomoc w prawie autorskim” i materiały promocyjne popularyzujące prawa wynikające z dozwolonego użytku: prawo do kopiowania, prawo do rozpowszechniania, prawo do pobierania materiałów z sieci na potrzeby własne, rodziny i znajomych. W warszawskim metrze można zobaczyć zabawne dymki z tymi informacjami. Chcemy, żeby ludzie byli świadomi swoich praw – i walczyli o nie.
Jednak problem łamania praw autorskich staje się coraz poważniejszy. Może wręcz zagrozić dalszemu istnieniu przemysłu rozrywkowego, wydawców i twórców.
To nieprawda. Raczej działania tego przemysłu mogą zagrozić istnieniu samej kultury i prawa obywateli do korzystania z niej i dzielenia się nią. Przemysł nauczył się funkcjonować w bardzo specyficznych realiach ekonomicznych: gwarantowany przez państwo monopol prawnoautorski i jednocześnie limitowany dostęp do technologii przetwarzania, reprodukowania i rozpowszechniania informacji. Ale dziś technologie te są bardzo tanie, dlatego tradycyjna rola wydawcy wypełniana jest nie tylko przez firmy, lecz także przez każdego obywatela. W efekcie mamy mnóstwo inicjatyw, które są wartościowe kulturowo i jednocześnie całkowicie niezgodne z polskim prawem. Dla przykładu, gdyby ktoś chciał zastosować konsekwentnie prawa autorskie w przypadku Demotywatorów.pl, serwis bardzo szybko przestałby istnieć, a tysiące twórców zostałyby w sądach ukarane finansowo i więzieniem. To nie żart – w Polsce były już kary więzienia za dokładnie takie jak na Demotywatorach naruszenia praw autorskich. Przecież niemal wszystkie zamieszczane tam prace wykorzystują już istniejące dzieła objęte monopolem prawnoautorskim. Mamy więc istotną kulturowo aktywność – bo nie chcę oceniać wartości tych prac, oceniam ich społeczną rolę i popularność – która jest całkowicie nielegalna. Za tak restrykcyjny stan prawa odpowiada bezpośrednio XX-wieczny przemysł, który takie ostre kary po prostu wylobbował.
Reklama
Ale sama branża rozrywkowa zaczyna się zmieniać. Sean Parker, twórca legendarnego Napstera (pierwszy program wymiany plików P2P – red.), pochwalił się na Facebooku, że siedzi w kawiarni z Larsem Ulrichem z Metalliki i wspólnie słuchają jej utworów w serwisie Spotify. To ogromna zmiana, bo przecież Metallica była jednym z tych zespołów, którego sądowe pozwy doprowadziły do upadku Napstera.
Dla obywatela – użytkownika kultury powstanie Spotify nie jest żadną zmianą. Jest nowa firma, nowy pośrednik, który teraz walczy o nasz portfele. Świetnie, konkurencja jest dobra, ale to nie jest jakościowa zmiana, w niczym nie poprawia naszej pozycji. Prawo nadal jest restrykcyjne, obywatele wciąż nie mają prawa do uczestnictwa w kulturze. Bardzo charakterystyczne jest to, co zdarzyło się na początku grudnia. Na stronie konserwatywnej instytucji RSC związanej z amerykańską Partią Republikańską pojawiło się oświadczenie dotyczące przyszłości i kierunków rozwoju praw autorskich. Derek Khanna, młody działacz polityczny, opublikował krótkie memo, w którym wskazał na konieczność skrócenia czasu trwania ochrony praw autorskich, ograniczenie bardzo wysokich kar za ich złamanie – w Stanach Zjednoczonych to jest nawet do 150 tys. dol. za pojedyncze naruszenie – i wskazał na konieczność rozszerzenia zakresu praw obywateli w kwestii fair-use, czyli dozwolonego użytku. Notatka wisiała na stronie może dobę, po czym została usunięta. Nieoficjalnie wiemy, że lobbing przemysłu pośredników był tak silny, że republikanie się ich wystraszyli. A sam Khanna stracił pracę. I to jest moim zdaniem niezwykle symptomatyczne: w przypadku praw autorskich widać wyraźnie kurs polityczny na ograniczanie praw obywateli ponad tradycyjnymi podziałami na lewicę i prawicę.
A czy działania przemysłu rozrywkowego nie sprawiają, że w ramach reakcji tworzy się coraz silniejsze lobby pro-obywatelskie? Trudno uwierzyć, by czytelnicy, widzowie czy słuchacze nie mieli świadomości, że prawo do kultury jest ich prawem podstawowym.
Takie ruchy się pojawiają. Mają one głównie charakter pozarządowy, ale ciekawe jest też to, co dzieje się w sferze politycznej. Pojawiła się szwedzka Partia Piratów, która odniosła pewne sukcesy (dwóch deputowanych w Parlamencie Europejskim – red.). Nawet jeśli nie ma ona szans na przejęcie władzy, jej największym osiągnięciem było zmuszenie innych ugrupowań do zajęcia stanowiska w kwestiach związanych z prawem do komunikacji. Co ważne, wiedza obywateli i mediów w tym zakresie też się zwiększyła. Kiedy w 2001 r. nowelizowano po raz ostatni w dużym zakresie polskie prawo autorskie – ochronę dzieła po śmieci autora wydłużono do 70 lat – „Gazeta Wyborcza” informowała o tym w jakiejś małej notatce na stronach gospodarczych. Dziś byłaby to jedynka we wszystkich najważniejszych gazetach, protesty organizacji pozarządowych, uliczne demonstracje i tak dalej.
Jakie są główne postulaty strony proobywatelskiej?
Zmianie powinien ulec czas trwania monopolu prawnoautorskiego, który obecnie wynosi u nas 70 lat od śmierci twórcy. To oznacza zazwyczaj grubo ponad sto lat od powstania dzieła i jego pierwszego rozpowszechnienia. To absurd, który nie ma uzasadnienia ekonomicznego i ma negatywne skutki dla kultury. Problem utworów osieroconych jest prostym efektem tego radykalnie wydłużonego czasu trwania monopolu. Nie można nimi swobodnie dysponować, bo nie wiemy, kto jest uprawniony do korzystania z nich. Drugie zagadnienie to rozszerzenie zakresu dozwolonego użytku. To prawo obywatela do używania, przetwarzania i rozpowszechniania utworu bez pytania kogokolwiek o zgodę. Sądzimy, że wszystkie aktywności kulturowe o charakterze niekomercyjnym powinny być po prostu zalegalizowane.
Czy powinny zostać wprowadzone nowe regulacje?
Prawa wyłączne powinny obowiązywać w działalności komercyjnej. Co innego obywatel, co innego przedsiębiorcy. Doskonale rozumiem pobudki kierujące biznesem. Jest od tego, by zarabiać pieniądze, i nie ma w tym nic złego. Liberalizacja systemu powiązana z jego uszczelnieniem byłaby dla biznesu korzystna. Takie prawa można byłoby skutecznie egzekwować, bo dziś to po prostu fikcja. Ale ochrona praw obywateli to nie tylko dyskusja z biznesem. Od ponad pół roku moja fundacja jest w sporze z Instytutem Książki, czyli instytucją publiczną. Procesujemy się o prawa autorskie do utworów Janusza Korczaka, od śmierci którego minęło właśnie 70 lat, a więc jego dzieła powinny trafić do domeny publicznej i być dostępne dla wszystkich do wykorzystania od 1 stycznia 2013 r. Instytut Książki, wspierany przez Ministerstwo Kultury, stosując kruczki prawne, chce się zgodzić na uwolnienie tych książek dopiero za cztery lata. Jakby tego było mało, resort ogłosił, i to z fanfarami, że Instytut Książki zgodził się na udostępnienie niektórych utworów tego pisarza na stronie internetowej, na bardzo restrykcyjnej licencji. A więc zamiast mieć wszystkie utwory Korczaka bez ograniczeń, mamy tylko część na kiepskich warunkach. Nie jestem w stanie zrozumieć, jaki cel ma taka decyzja. Jeżeli biznes chce zarabiać na prawach wyłącznych – jestem to w stanie zrozumieć. Ale jeżeli to samo chce robić administracja publiczna – jest to skandal. Potrzebujemy więc zmian w zakresie polityki praw autorskich instytucji publicznych.
Pan ma swoje racje, druga strona barykady własne. Dobrze wiemy, że i jedną, i drugą stronę ciężko przekonać do zrozumienia argumentów przeciwników. Będą ofiary tej wojny?
My pewnie to jakoś przeżyjemy, ale czy kultura wyjdzie z tego obronną ręką? Podlega przecież takiemu samemu prawu jak pieniądz: ten gorszej jakości wypiera lepszy. Choć nie lubię wartościowania kultury, niestety jej część, często ta najbardziej wartościowa, może w tym starciu przegrać. Ale mamy jeszcze szansę, by się przed tym ochronić. Czy pójdziemy drogą twardej restrykcyjnej kontroli, która doprowadzi do znacznego ograniczenia praw, ale także i zdolności twórczych obywateli? Czy złagodzimy to podejście i pozwolimy swobodnie rozwijać się kulturze? Obywatele muszą sobie z tego sami zdać sprawę i sami o swoje prawa zawalczyć. Bo nikt się za nimi nie ujmie, włącznie z politykami.