W pewnym sensie Margaret Thatcher, podobnie jak inni politycy, była produktem swoich czasów, ale niech to nikogo nie zmyli: tylko ona mogła dokonać tego, co zrobiła.

Żaden z brytyjskich polityków jej czasów i późniejszej doby nie miał tyle odwagi i zdecydowania. A potrzebowała obu tych cech, aby stawić czoła wyzwaniom, które napotykała. Kiedy sprawowała swój urząd, wyborcy za nią nie przepadali, a brytyjskie elity liberalne – ku swemu zawstydzeniu – nawet nią pogardzały. Ale dostatecznie wielu rodaków wierzyło, że jest na tyle niezbędna, żeby pozostawać przy władzy przez kolejne 11 lat. Mieli rację – ona rzeczywiście była niezbędna.

„Nie tylko przewodziła naszemu krajowi, ona go uratowała” – powiedział w poniedziałek premier David Cameron. „Wierzę, że zapisze się w pamięci jako największy premier Wielkiej Brytanii czasów pokoju”. I tak będzie, tylko że użycie pojęcia „czasu pokoju” nieco razi. Myślę, że sama Thatcher uważała siebie za premiera czasów wojny. Nieprzyjaciół miała za granicą, przede wszystkim chodzi tu o Argentynę, ale wrogowie, i to znacznie bardziej niebezpieczni, znajdowali się w kraju – były to brytyjskie związki zawodowe. Ona nie uznawała kompromisów w sporach z żadnym przeciwnikiem. Szykowała się do ich zniszczenia i zawsze dopinała swego.

Nie bierzemy jeńców

Reklama

Aby zrozumieć, dlaczego Brytyjczycy, ludzie tolerancyjni i dążący do umiarkowania niemal w każdej sprawie, w tym przypadku udzielili poparcia maksymie: „nie bierzemy jeńców”, należy pojąć głębię upadku, do jakiego stoczył się ten kraj przed 1979 rokiem, kiedy to Thatcher po raz pierwszy doszła do władzy. Pięć lat wcześniej poprzedni rząd torysów został odsunięty od władzy po bezskutecznych próbach zakończenia strajku zwołanego przez związek górników. Ten strajk praktycznie sparaliżował cały kraj. Rząd Edwarda Heatha rozpisał wybory powszechne pod hasłem: „Kto rządzi Wielką Brytanią, my czy związki zawodowe?”. Kraj dał odpowiedź głosując na rząd laburzystów.

Co charakterystyczne, wojownicze wówczas brytyjskie związki zawodowe w swoich zwycięstwach nie wykazywały choćby najmniejszego umiarkowania. Żądając coraz wyższych płac, związki zawodowe pracowników sektora publicznego zwołały serię strajków w okresie zimy 1978-1979, zwaną „zimą niezadowolenia”. Doprowadziło to do największych przestojów w gospodarce od czasu strajku generalnego w 1926 roku. Zmarłych nie chowano, gdyż grabarze przerwali prace. Na Leicester Square zamieszkały szczury, ponieważ niezbierane śmieci piętrzyły się na 3 metry.

Gdy wyborcy zostali doprowadzeni niemal do rozpaczy, laburzystowski premier James Callaghan po powrocie ze spotkania za granicą oświadczył, że kraj przyjmuje „zaściankowy punkt widzenia” tych problemów. Najlepiej sprzedający się brytyjski tabloid, "The Sun", wyszedł następnego dnia z niezapomnianym nagłówkiem: „Kryzys? Jaki kryzys?”. Los rządu został przypieczętowany.

I właśnie w tym sensie Thatcher, która zwyciężyła w wyborach w maju 1979 roku, była produktem swoich czasów. Ale nawet wśród konserwatystów była ona wyjątkiem pod względem determinacji, z jaką dążyła do zakończenia wojny wypowiedzianej przez związki zawodowe. I to nie na zasadzie kompromisu, lecz całkowitego zwycięstwa. Premier i członkowie jej gabinetu podjęli bardzo staranne przygotowania (gromadząc, na przykład, zapasy węgla i ograniczając prawa związków do strajków solidarnościowych) tak, aby rząd mógł stawić czoła kolejnemu strajkowi górników i w nim zwyciężyć. W tej bitwie Narodowy Związek Górników, NUM został nie tylko pokonany – faktycznie przestał istnieć.

Podjęto dalsze działania w celu ograniczenia praw związkowych. Brytyjski ruch związkowy, który zamiast na współpracę postawił wszystko na konfrontację, wszedł gwałtownie w fazę schyłkową. Na drugim froncie tej samej wojny Thatcher poprowadziła natarcie na przedsiębiorstwa państwowe – do powszechnego użytku wprowadziła pojęcie „prywatyzacji”. Sprzedała także zasoby mieszkaniowe stanowiące własność publiczną. Wierzyła w wolną przedsiębiorczość i uważała, że państwo wyszło poza pożądane granice, ale nie kierowała się głęboko przemyślaną ideologią bardziej niż jej przyjaciel Ronald Reagan. Nie miała zresztą poszanowania wśród intelektualistów i odwdzięczała im się pięknym za nadobne. Jej przewodnikiem był instynkt.

Rozbity sojusz

Największą konsekwencją Thatcher wykazała się, rozbijając sojusz między Partia Pracy a zorganizowanym ruchem związkowym, dokonując w ten sposób rekonstrukcji politycznej opozycji. Kolejne rządy laburzystowskie nie podjęły starań, by przywrócić związkom prawa, które odebrała im Thatcher. Zdawały sobie bowiem sprawę z tego, jak bardzo taki krok może być niepopularny. Niechętnie i stopniowo Partia Pracy przesunęła się na prawo. Kolejnego lidera Partii Pracy, Tony’ego Blaira, tygodnik „The Economist” przedstawił na swej stronie tytułowej jako „Najdziwniejszego Torysa, jakiego udało się kiedykolwiek sprzedać”.

Rekonstrukcja Partii Pracy była najbardziej znaczącym osiągnięciem Thatcher. Ale warto pamiętać, że jej triumf nad związkami zawodowymi nigdy by nie nastąpił, gdyby nie wygrała ona także jeszcze jednej wojny – w sprawie maleńkich, prawie niezamieszkanych wysepek na południowym Atlantyku. W tym krytycznym momencie Thatcher wykazała równie niezłomną determinację, jak w sprawach wewnątrz kraju. Towarzyszyła temu cecha wspólna dla osób, których historia namaszcza jako wielkich przywódców - zdumiewający łut szczęścia.

Wojna o odzyskanie Falklandów zajętych przez argentyńskie wojska w 1982 roku była pod każdym względem przedsięwzięciem ryzykownym. Na początku lat 80-tych Wielka Brytania nie posiadała odpowiedniego potencjału, aby zdominować nawet słabszego przeciwnika w tak odległym rejonie świata. Argentyna walczyła blisko macierzy. Miała nowoczesne pociski powietrze-ziemia i samoloty znacznie szybsze od odrzutowców startujących z brytyjskiego lotniskowca. Argentyna powinna była wygrać tę wojnę. I prawie tego dokonała. Przegrała jednak z powodu niekompetencji i lekkomyślności – rzeczy, na które Thatcher nie miała prawa liczyć. Rozważny szef rządu opowiadałby się za sankcjami i wynegocjowaniem ugody. Thatcher nie była tym zainteresowana. Nie wygrywa się wojen w ten sposób.

Gdyby Wielka Brytania przegrała wojnę o Falklandy, doszłoby do skrajnego upokorzenia, a szanse Thatcher na przejście do historii z tytułem najwybitniejszego premiera „czasów pokoju” spadłyby do zera. Nie byłoby też zapewne kolejnych osiągnięć na niwie krajowej, gdyż najpewniej nie udałoby się jej ponownie wygrać w wyborach.

Falklandzki triumf

Zwycięstwo na Falklandach wymazało z pamięci kryzys sueski z lat 50-tych i podtrzymało na kolejne dekady brytyjski mit „dumnego wyspiarskiego narodu”. O kilka dziesięcioleci za długo. To pozwala ożywiać ten mit nawet teraz, w warunkach stopniowo kurczącej się potęgi Wielkiej Brytanii. Mit ten kształtuje postawę Wielkiej Brytanii wobec Europy i nie tylko. (To dobrze, powiedziałaby Thatcher. Czyż nie ostrzegała, że Europa może stworzyć szereg bezużytecznych rzeczy?).

Cechy, dzięki którym Thatcher stała się niezastąpiona jako bicz na brytyjskie związki zawodowe i toksyczny sektor publiczny, mogły równie łatwo prowadzić do wykreślenia jej z pamięci z powodu awantury za granicą. Ale miała szczęście, które jest udziałem wielkich przywódców. A faktem jest, że wygrała wojnę, która najbardziej się liczy – wojnę o uratowanie brytyjskiej gospodarki. Z tego powodu, moim zdaniem, żadne pochwały nie są zbyt wielkie – podsumowuje Clive Crook.