Jest to w interesie krajów biednych, które niewiele, prócz płodów rolnych, mają do zaoferowania na międzynarodowych rynkach. Dla konsumentów liberalizacja światowego handlu oznacza niższe ceny. Wydawałoby się więc, że całym sercem powinniśmy być za. Niestety, globalizacja handlu żywnością oznacza także wzrost zagrożeń dla zdrowia konsumenta. Coraz łatwiej będzie nas oszukiwać, jeśli pokusa zysku stanie się wystarczająco atrakcyjna. Z oceną tych zagrożeń sami konsumenci nie dadzą sobie rady, nie są w stanie jej dokonać.
Można zaś postawić tezę, że jakość tego, co jemy, nieuchronnie staje się coraz niższa. a dotychczasowe wysiłki Wspólnoty, by Europejczycy jedli zdrowo, coraz częściej stają się nieskuteczne. Globalizacja temu celowi nie służy, czego najświeższym przykładem była końska wołowina, którą opłacało się zwozić z najdalszych krańców Europy. Obserwuje się narastanie zjawiska food crime, żywnościowej przestępczości. Na razie, jak wynika z raportu Rafała Płockiego z Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie „Food crime – skala zjawiska”, policja nie jest w stanie poradzić sobie z oceną wielkości tego zagrożenia. Posiłkuje się co najwyżej światowymi przykładami, chociaż coraz więcej można już znaleźć na własnym podwórku.
Dobrym przykładem jest przywoływana przez autora sprawa importu przez holenderskich przetwórców żywności tanich mrożonych kurczaków z Tajlandii i Brazylii. Opis przypadku odbiera apetyt. Cena drobiu z odległych krajów była tak niska, że mimo kosztów transportu opłacało się je sprowadzić do Europy. Żeby jednak ominąć cła, którymi obłożono kurczaki świeże, solono je i zamrażano. „Po czym, już na miejscu, poddawano je procesowi polegającemu na rozmrażaniu, wstrzykiwaniu wody z odpowiednimi dodatkami i obróbce w specjalnych urządzeniach, umożliwiających wchłonięcie się wody oraz wypłukanie soli. Mięso po tych zabiegach było ponownie zamrażane i jako produkt pełnowartościowy wprowadzane do obrotu”. Holenderski proceder przerwano. ale prawdopodobieństwo, że Europejczycy, a więc od 2004 r. także my, ciągle jemy kurczaki z innych kontynentów, jest ogromne.
Na terenie UE od 2001 r. obowiązuje bowiem surowy zakaz karmienia zwierząt mączką mięsno-kostną powstałą z utylizacji padłych zwierząt tego samego gatunku. Skutkiem stosowania tej mączki była bowiem choroba szalonych krów. Hodowcy twierdzą, że mączka ta była najlepszym źródłem białka. Od momentu wprowadzenia zakazu białko zwierzęce trzeba było w karmieniu zwierząt zastąpić innym. Jego źródłem stała się genetycznie modyfikowana soja. Problem w tym, że tona mączki kosztuje 300–500 zł, a soi – co najmniej 2 tys. zł. Odbijać się to musi na cenie kurczaków europejskich. Obie Ameryki oraz Azja, ogromny producent drobiu, zakazu stosowania mączek nie wprowadziły. Pojawia się łatwa pokusa zarobku. Jedni zobaczą ją w imporcie kurczaków, inni ułatwią sobie zadanie i po prostu będą zakaz łamać, mączki są przecież łatwo dostępne.
Wystarczy jeden nagłośniony przykład łamania bezwzględnego zakazu w naszym kraju, byśmy mieli kolejny problem z eksportem, tym razem drobiu. Unijna Dyrekcja Generalna ds. Zdrowia i Ochrony Konsumentów (SANCO) już skierowała do polskich władz list o wzmożenie kontroli i zahamowanie procederu dodawania niedozwolonych substancji do pasz. Kolejna afera wisi w powietrzu. Może nas dużo kosztować. Polscy eksporterzy żywności uważają, że czarny P R , który robią polskim produktom Czesi i Słowacy, ale także Anglicy i Irlandczycy, wynika z tego, że polska żywność z takim sukcesem podbijała europejskie rynki, odbierając ich część dotychczasowym potentatom. To prawda, ale kolejnej afery z odświeżaniem wędlin nie wymyślili nasi konkurenci. Łatwiej będzie przekonywać ich do zalet polskiego mięsa, jeśli afery przestaną wybuchać.