A może racji nie mają ani jedni, ani drudzy? Bo bezrobocie (przynajmniej to trapiące obecnie kraje rozwiniętego Zachodu) wypływa z innego źródła. Tak twierdzą ekonomiści David Blanchflower (Dartmouth College) i Andrew Oswald (University of Warwick), autorzy świeżutkiej pracy o intrygującym tytule „Czy boom mieszkaniowy rozsadził rynek pracy?”.
Na zdrowy rozum wszystkim byłoby lepiej, gdyby bezrobocie nie istniało. PKB byłby większy. Obciążenia socjalne dla budżetu mniejsze. Nie mówiąc już o zniknięciu wielu kosztów społecznych (choroby, konflikty klasowe, osobiste dramaty). A jednak bezrobocie jest w rozwiniętym świecie najwyższe od kilku dekad. 7,5 proc. w USA, 8 proc. w Wielkiej Brytanii, około 10 proc. na kontynencie. Wśród krajów południa Europy nawet bliżej 20 proc.
Do tej pory jego przyczyn doszukiwano się w konstrukcji samego rynku pracy. Nadający ton liberałowie tłumaczyli, że bezrobocie jest efektem np. nadmiernej potęgi związków zawodowych, zbytniej ochrony pracobiorcy (czyli tzw. braku elastyczności) albo zbyt sowitych przywilejów socjalnych dla bezrobotnych. To wszystko miało zachęcać ludzi do leżenia brzuchem do góry, zamiast do poszukania sobie sensownego zajęcia. Czas kryzysu trochę ten liberalny konsensus podważył. Po 2008 r. im bardziej liberalizowano rynki pracy, tym gospodarka bardziej się zapadała, a bezrobocie zamiast się zmniejszać, rosło.
Reklama
Stąd potrzeba innego spojrzenia na problem. Najnowszą propozycją jest praca Blanchflowera i Oswalda. Dowodzą oni, że rosnące bezrobocie ma wiele wspólnego z rewolucją mieszkaniową, która dokonała się na Zachodzie w ostatnich kilku dekadach. Naukowcy opierają się na przykładzie amerykańskim, odwołują się jednak również do Europy Zachodniej. Z ich danych wynika, że tam, gdzie odsetek ludzi mających własne mieszkania jest wysoki, wysoki jest również poziom bezrobocia. Przykład z podwórka europejskiego: 80 proc. Hiszpanów ma mieszkania własnościowe i bezrobocie sięga tam ponad 20 proc. Tymczasem w Szwajcarii czy Niemczech ta relacja wygląda dokładnie odwrotnie.
Dlaczego? Autorzy tłumaczą to zjawisko na trzy sposoby. Po pierwsze, im bardziej ludzie są uwiązani do mieszkania, tym mniejsza ich mobilność, czyli gotowość do poszukiwania pracy nie tylko w swojej okolicy. Nawet jeśli bezrobotny taką gotowość wykaże (i to wniosek drugi), będzie się musiał zmierzyć z kosztami dojazdów do pracy. Co nie wpłynie dobrze ani na niego, ani na jego pracodawcę. Trzeci wniosek jest trudniejszy. Naukowcy dowodzą, że gdy w okolicy jest zbyt wiele mieszkań własnościowych, tworzą się naturalne bariery dla biznesu. To akurat bardzo amerykański argument i wiąże się z tym, że w USA większość ludności mieszka w wolno stojących domach. Właściciele takich posiadłości niechętnym okiem patrzą na to, że w ich okolicy otwiera się, powiedzmy, zakład przemysłowy. W żargonie nazywa się to syndromem NIMBY (not in my back yard) – „tylko nie pod moim nosem”. Takie blokowanie jest dobrym prawem właścicieli działek. Nie pozostaje jednak bez wpływu na spadek biznesowej aktywności w danej okolicy.
Nie wiem, czy Blanchflower i Oswald mają rację. Nie można im jednak odmówić tego, że próbują przenieść dyskusję o przyczynach bezrobocia na trochę inne pole. Im więcej takich prób, tym większa szansa, że spór o pracę wyjdzie ze ślepego zaułka, w który się niestety zapędził.
ikona lupy />
Rafał Woś / DGP