Piszę to z Grecji, spędziwszy ostatni tydzień w Europie na podróży po różnych stolicach Starego Kontynentu. Większość dyskusji, które w tym czasie prowadziłem, dotyczyły obaw o klęskę decyzyjną prezydenta USA Baracka Obamy w sprawie Syrii oraz tego, jak rosyjskiemu prezydentowi Władimirowi Putinowi udało się ograć Waszyngton. Oczywiście kwestia potencjalnej interwencji w Syrii ukazała wiele różnych aspektów całej sprawy, ale jedną z najważniejszych z nich jest stan stosunków amerykańsko-europejskich oraz stosunków wśród europejskich krajów. Jest to być może jedna najważniejsza dziś kwestia.

Rozmawialiśmy o Rosji. Choć Moskwa odniosła sukces w sprawie Syrii, to Rosja jest gospodarczo i militarnie słaba, i gdyby miała do tego środki, zapewne uległoby to zmianie. To jednak Europa, brana jako całość, jest głównym rywalem dla USA. Pomimo że Europa w sensie wojskowym jest słaba, to już europejska gospodarka jest wciąż nieco większa niż amerykańska.

>>> Czytaj też: Stratfor: oto 16 krajów, które zajmą miejsce Chin

Relacje transatlantyckie pomogły ukształtować oblicze XX wieku. Interwencja wojsk USA podczas I wojny światowej, amerykańskie zaangażowanie podczas II wojny światowej pomogły w zwycięstwie aliantów. Zimna Wojna również była przedsięwzięciem transatlantyckim, które skończyło się usunięciem wojsk sowieckich z Europy. Pytanie, które dziś należy zadać, brzmi: jak będą wyglądać stosunki pomiędzy tymi dwiema potęgami ekonomicznymi, których gospodarki odpowiadają za ponad 50 proc. światowego PKB, w XXI wieku? Odpowiedź na to pytanie ma duże znaczenie dla całego świata.

Reklama

Płynna koncepcja

Wydarzenia, które miały miejsce wokół potencjalnej interwencji w Syrii, mogą przybliżyć nas do odpowiedzi na to pytanie. Kryzys w Syrii nie zaczął się od deklaracji USA, że należy podjąć działania wobec faktu użycia przez reżim al-Assada broni chemicznej, ale w następstwie presji Wielkiej Brytanii, Francji i Turcji. Waszyngton był raczej powściągliwy, ale ostatecznie dołączył do tych krajów. Już wtedy opinie na ten temat były w Europie podzielone. W Wielkiej Brytanii parlament głosował przeciw interwencji. W Turcji rząd poparł interwencję w skali większej, niż mogły tego chcieć USA, zaś we Francji, która miała możliwość podania pomocnej dłoni USA, prezydent sprzyjał działaniom w Syrii, a parlament był mniej entuzjastyczny.

Najważniejszym faktem, który trzeba tu odnotować, jest rozbieżność opinii w Europie. Każdy kraj przygotował swoją własną odpowiedź lub też brak odpowiedzi na kryzys w Syrii. Najbardziej interesującą pozycję zajęły Niemcy, które same nie chciały uczestniczyć i przez całkiem długi czas nie chciały poprzeć interwencji. Mówiłem wtedy o podziale Europy. Nie ma nic bardziej uderzającego niż rozdźwięk pomiędzy polityką zagraniczną Francji i Niemiec, nie tylko w kwestii Syrii, ale także Mali czy Libii.

>>> O wojnie domowej w Syrii czytaj więcej w raporcie Forsal.pl

Jednym z kluczowych czynników powstania Unii Europejskiej była potrzeba gospodarczego powiązania Francji i Niemiec, bowiem przedtem to właśnie różnice pomiędzy Francją a Niemcami leżały u źródeł europejskich wojen. Ojcowie Założyciele UE, doświadczeni II wojną światową, chcieli uniknąć tego za wszelką cenę.

Dziś rozdźwięk powrócił. Co prawda różnice pomiędzy Francją a Niemcami nie manifestowały się tak jadowicie jak przed 1945 rokiem, ale nie można już powiedzieć, że polityki zagraniczne Paryża i Berlina są zsynchronizowane.

W istocie, trzy główne potęgi w Europie prowadzą bardzo różne polityki zagraniczne. Wielka Brytania porusza się we własnym kierunku, ograniczając swoje zaangażowanie w Europie i próbując odnaleźć swoje miejsce pomiędzy Starym Kontynentem a USA. Francja skupia się na południu, obszarze Morza Śródziemnego i Afryce. Niemcy z kolei starają się zachować strefę wolnego handlu i patrzą na wschód w kierunku Rosji.

Nie nastąpiło żadne pęknięcie, a Europa jako idea była zawsze czymś płynnym. Unia Europejska jest strefą wolnego handlu, z której wykluczonych jest kilka europejskich krajów. UE jest też unią monetarną, która wyklucza niektórych członków strefy wolnego handlu. Unia posiada parlament, ale prerogatywy związane z polityką zagraniczną i obronnością zostawia w gestii suwerennych państw członkowskich. Od 1945 roku Unia nie stała się bardziej zorganizowana, a pod pewnymi względami stała się nawet mniej zorganizowana. Tam gdzie wcześniej były tylko geograficzne podziały, dziś istnieją także podziały konceptualne.

Różnice pomiędzy USA a Europą stały się jasne podczas kryzysu w Syrii. Gdyby Barack Obama zdecydował się na interwencję w Syrii, mógł działać tak, jak chciał – nie potrzebował zgody Kongresu. Europa natomiast nie mogła działać w ten sposób, ponieważ tak naprawdę nie istnieje jedna europejska polityka zagraniczna lub polityka obronności. Ale co ważniejsze, żaden europejski kraj nie ma zdolności do samodzielnego przeprowadzenia ataku powietrznego na Syrię. Sprawa w Libii pokazała, że Francja i Włochy nie były w stanie prowadzić trwałych nalotów. Państwa te potrzebowały pomocy Stanów Zjednoczonych.

>>> Czytaj też: Stratfor: Interwencja USA w Syrii znacznie bardziej niebezpieczna niż interwencja w Kosowie

Naiwni kowboje

Tutaj w Europie Obama jest krytykowany za sposób, w jaki postąpił wobec interwencji w Syrii. Panuje również przekonanie, że polityka zagraniczna Putina jest porażką. Jestem wystarczająco wiekowy i pamiętam, że Europa zawsze uważała amerykańskich prezydentów albo za naiwnych, jak np. Jimmy Carter, albo za kowbojów, jak np. Lyndon Johnson, gardząc nimi w obu przypadkach (pewnym interesującym wyjątkiem jest tutaj francuskie uznanie dla Richarda Nixona).

Nie licząc irracjonalnej wylewności europejskiej lewicy, Obama jest dziś uznawany za naiwnego, tak jak George W. Bush był uznawany za kowboja. Europejczycy w znacznie większym stopniu mają obsesję na punkcie amerykańskich prezydentów niż Amerykanie na punkcie europejskich liderów. Opinie Europejczyków są silne, większość z nich negatywnych – bez względu na to, kto pełni funkcję prezydenta USA. Moja odpowiedź na tego typu krytycyzm jest dość przewrotna. Wyobraźmy sobie wyrafinowanych graczy w 1914 i 1939 roku z bronią atomową. Czy ci, którzy byli odpowiedzialni za wpędzenia świata w dwie okrutne wojny światowe, zawahaliby się, mając do dyspozycji broń atomową?

Europa miała szczęście – w sytuacji, gdy przywódcy byli gotowi użyć broni atomowej, Europejczycy nie mieli swoich palców na odpowiednich przyciskach. Arsenał nuklearny był bowiem kontrolowany przez „kowbojów i głupców” - Amerykanów oraz ”spiskowców” – Rosjan (w oczach Europejczyków każdy przywódca Rosji był spiskowcem).

Przy wszystkich głębokich różnicach i braku zaufania, przywódcom USA i ZSRR udało się uniknąć najgorszego. Biorąc pod uwagę ponurą historię, gdyby Europejscy przywódcy mogli decydować o broni atomowej, mogliby też pociągnąć świat do jeszcze większej katastrofy. Europejczycy zawsze dobrze myśleli o wyrafinowaniu swojej dyplomacji. Nigdy nie rozumiałem dlaczego.

Widzieliśmy to dobrze przy okazji konfliktu w Syrii. Na początku Europa była w centrum wydarzeń. Potem koalicja, do której Europejczycy namówili Amerykanów, rozpadła się, a USA zostały właściwie osamotnione. Gdy Barack Obama powrócił do swojej początkowej pozycji, Europejczycy zinterpretowali to jako zwycięstwo Putina. Gdyby Waszyngton zdecydował się na atak, Obama zostałby zdyskredytowany jako kolejny „kowboj”. Bez względu na to, jak potoczyły by się wydarzenia, i jaką rolę odegrałaby w nich Europa, to zawsze Amerykanie byliby tymi, którzy nie zrozumieli sytuacji.

Odczucia wobec postawy USA różniły się w zależności od kraju. Brytyjczykom było to obojętne, bardziej obchodziły ich sygnały płynące z Rezerwy Federalnej. Wschodni Europejczycy, czując presję Rosji, zarówno tę rzeczywistą jak i tę ze swoich koszmarów, nie mogli sobie wyobrazić, dlaczego Amerykanie pozwolili na to. Pewien zaprzyjaźniony dyplomata z Kaukazu powiedział mi, że zastanawiał się, czy Amerykanie rzeczywiście nie byli świadomi toczącej się rozgrywki z Rosją.
Amerykańskie spojrzenie na Europę to kombinacja obojętności i konsternacji. Europa, od czasu zakończenia Zimnej Wojny, nie była aż tak ważna dla USA. Od czasu zakończenia I Wojny w Zatoce Perskiej, tym, co liczyło się dla Amerykanów – z różną intensywnością – był świat muzułmański.

Europa była postrzegana jako dobrze prosperujący zakątek, albo, jak określiłem to w 1991 roku, cała Europa stała się Skandynawią. Całkiem dostatnia, przyjemna, aby ją odwiedzić, ale nie była miejscem, w którym działaby się historia.
Gdy Amerykanie próbują myśleć o Europie, myślą o kontynencie, który ma silne opinie na temat tego, co inni powinni robić, ale słabą chęć, aby cokolwiek zrobić samodzielnie. Amerykański dyplomata powiedział mi kiedyś, że jeśli chce usłyszeć, co powinny robić USA, to jedzie do Paryża. Ameryka postrzega Europę jako mało pomocną i irytującą, ale ostatecznie słabą i dlaczego nieszkodliwą.

Europejczycy dlatego mają obsesję na punkcie amerykańskiego prezydenta, (niezależnie, czy jest on dla nich „kowbojem”, „głupkiem” czy oboma na raz), ponieważ prezydent USA posiada wyjątkową władzę. Amerykanie natomiast są obojętni wobec Europejczyków nie dlatego, że nie mają wyrafinowanych liderów, ale dlatego, że działania Europejczyków liczą się bardziej dla nich samych niż dla USA. Amerykanie myślą o Europie w niewielkim stopniu i dlatego naprawdę nie rozumieją, co się tutaj dzieje. Nie jest dla mnie jasne, czy sami Europejczycy wiedzą, co się u nich dzieje.

Ale najważniejszą różnicą pomiędzy Amerykanami a Europejczykami nie jest takie czy inne podejście. Najważniejszą różnicą jest pojęcie odrębnej i wspólnej tożsamości.

Na przykład mój przyjaciel przyznał, że mówi w czterech językach, a Amerykanie wydają się niezdolni do opanowania jednego. Odpowiedziałem mu, że gdyby zrobił sobie weekendową wycieczkę w Europie, mógłby potrzebować czterech języków. Obywatel USA aby przejechać 3 tys. mil, nie musi znać innego języka. Dialog pomiędzy USA a Europą jest dialogiem pomiędzy jednolitą strukturą a wieżą Babel.

USA to jednoczony kraj z ujednoliconymi politykami gospodarczymi, zagranicznymi i obronnymi. Europa nigdy nie była tak naprawdę jednością, a przez ostatnie pięć lat postępował wręcz proces dezintegracji. Podział i różnice, ale również fascynująca duma z tych różnic, jest jednym z elementów charakteryzujących Europę. Z kolei jedność oraz fascynujące przekonanie, że wszystko się rozpada, jest cechą definiującą Amerykę.

>>> Czytaj też: Handel transatlantycki - czas zabrać się do pracy

Obsesja i strach

Przeszłość Europy jest wspaniała i wspaniałość tę widać na ulicach każdej europejskiej stolicy. Przeszłość ta również straszy i przeraża Europę. Z kolei przyszłość Starego Kontynentu nie jest określona, ale jej teraźniejszość to dystans i odrzucenie przeszłości. Amerykańska historia jest znacznie płytsza. Amerykanie budują centra handlowe na uświęconych polach bitewnych i burzą budynki po 20 latach. USA to kraj amnezji. Stany mają obsesję na punkcie przyszłości, a Europa jest sparaliżowana własną przeszłością.

Zawsze gdy odwiedzam Europę – a sam się tutaj urodziłem – uderza mnie jak bardzo Ameryka różni się od Starego Kontynentu. Uderza mnie to, jak bardzo Stany Zjednoczone są nielubiane i pogardzane przez Europejczyków.

Mówi się o stosunkach transatlantyckich. To nie jest przeszłość. Europejczycy odwiedzają USA, a Amerykanie latają do Europy, czerpiąc z tego wzajemną przyjemność. Ale powiązanie to jest cienkie. Tak jak kiedyś prowadziliśmy razem wojny, tak teraz jesteśmy na wakacjach. Trudno jest budować na takich podstawach strategię wobec Syrii, nie mówiąc już o strategii północnoatlantyckiej.

Tekst opublikowano za zgodą ośrodka Stratfor.

Geopolitical Journey: The U.S.-European Relationship, Then and Now” is republished with permission of Stratfor."