Nie wszyscy mieli równe szanse. Maturzysta z większego miasta, po dobrym liceum i prywatnych korepetycjach, mógł się dostać na kilka darmowych kierunków, kosztem tych uczących się w gorszych warunkach. Nie na tym chyba miało polegać konstytucyjne prawo do bezpłatnej nauki. Takie nierówności w dostępie do kształcenia miała zlikwidować obowiązująca od roku zasada, że za drugi kierunek studiów na publicznej uczelni trzeba zapłacić, jeśli student nie wykaże się odpowiednimi osiągnięciami. Propozycja słuszna, ale kompletnie nietrafiona w czasie.

Dziś, w dobie niżu demograficznego, uczelnie mają problem z zapełnieniem miejsc na studiach, a w kolejnych latach zjawisko to jeszcze będzie narastać. Strach przed ewentualną koniecznością płacenia za drugi kierunek spowodował, że znacznie ubyło osób, które chcą podejmować dodatkowe studia. Rozszerzenie dostępu do nauki zaowocowało więc… ubytkiem studentów. Trudno więc nie zadać sobie pytania: jaka była prawdziwa intencja wprowadzenia tej zmiany przez rząd i czemu miała ona służyć? Może wcale nie chodzi o poprawianie dostępu do kształcenia (w czasach niżu demograficznego, sic!), ale o zwykłe oswajanie obywateli z myślą, że za studia – na razie na drugim kierunku – trzeba płacić.

Jeśli tak, to warto wyłożyć karty na stół, aby kolejne roczniki młodych osób wiedziały, jakie są zasady gry. I łatwiej mogły zaplanować swoją edukacyjną i zawodową przyszłość.