Bohaterem tygodnia był Orlen, który już w pierwszym dniu zapisów uplasował całą emisję obligacji serii C. Jest to wynik czasowy tak niezwykły, że aż wzbudzający wątpliwości, czy aby na pewno za sukcesem emisji stoją wyłącznie drobni inwestorzy. Gdyby przyjąć wzorce z emisji serii B, gdy średni zapis drobnego inwestora miał wartość 2,7 tys. zł tych inwestorów musiałoby stawić się w POKach grup PKO BP i Pekao SA ponad 74 tys. Przyznam, że nie oglądałem wiadomości i nie słyszałem nic o szturmie na banki, a taka liczba inwestorów nie mogła przejść niezauważona.

Może to zawodowy, może narodowy, a może po prostu wrodzony sceptycyzm, ale szukałbym przyczyn sukcesu emisji Orlenu w innym miejscu niż wśród zgłodniałych obligacji inwestorów detalicznych. Nie można też bez końca liczyć na „grubasów”, którzy mieli objąć emisję serii A i B (poza zapisami drobnych inwestorów średnia zapisu na obligacje serii B przekroczyła 600 tys. zł). Ostatecznie jak wiele obligacji jednej spółki można kupić przy oprocentowaniu graniczącym z negocjowaną lokatą bankową? Sądzę, że część transakcji zostało zawartych z myślą o szybkim odsprzedaniu obligacji na Catalyst na rzecz instytucji finansowych. Godne odnotowania, że po ogłoszeniu przez Orlen marży (jest o 10 pkt bazowych niższa niż w ramach emisji serii A i B prowadzonych wiosną), notowane obligacje podrożały ze 100,3 do 100,5 proc., a w czwartek, gdy Orlen poinformował o skróceniu terminu zapisów, papiery podrożały nawet do 100,7 proc., co oznacza, że seria C mogłaby kosztować 100,35 proc. w dniu debiutu na Catalyst. Sprzedaż obligacji z taką ceną i z uwzględnieniem prowizji maklerskiej na poziomie 0,15 bps, dawałaby 0,2 proc. dodatkowego zysku. Gdyby debiut nastąpił np. po dwóch tygodniach od emisji (skoro skrócono zapisy, to i termin debiutu może przybliżyć się z zakładanego wstępnie 9 grudnia), to rentowność ze sprzedaży wzrosłaby o dodatkowe 5 pkt proc. w skali roku. Dla kogoś, kto jest pewny, że obligacje odsprzeda, razem z oprocentowaniem daje to ponad 9 proc. rocznej rentowności.

Trzeba jednak pamiętać, że ceny obligacji nie mogą rosnąć „do nieba”. Już przy cenie 100,7 proc. rentowność spada poniżej 4 proc. brutto (jeśli uwzględnić kwestie podatkowe, to jeszcze niżej) – ta cena może się nie utrzymać. Inaczej niż na rynku akcji sam popyt nie wystarcza do wyznaczania kolejnych rekordów cenowych, ponieważ po przekroczeniu kolejnych granic, lokaty bankowe czy obligacje skarbowe stają się bardziej atrakcyjnym papierem.

Kruk bohaterem tygodnia jeszcze nie został, ale pewnie jest kwestią najbliższych dni, aż na nim skupi się uwaga rynku. W piątek prospekt emisyjny został zatwierdzony i windykator może ruszać z publiczną emisją obligacji. Ponieważ zaledwie dwa dni wcześniej poinformował o planach przeprowadzenia emisji prywatnej, tworzy się ciekawa sytuacja. W jednym czasie jeden emitent będzie oferował emisję prywatną i publiczną. Nie jest to bynajmniej precedens (zabiegi takie stosowała jeszcze kilka miesięcy temu M.W. Trade, a ostatnio PCZ), jednak tu ma znaczenie o tyle, że emisja prowadzona na podstawie prospektu jest znacznie droższa niż emisja prywatna kierowana do inwestorów instytucjonalnych. Czy Kruk może w jednym czasie zaoferować instytucjom marżę na poziomie 4,5 pkt proc., a inwestorom detalicznym np. 4,2 pkt proc. (aby wynagrodzić sobie wyższe koszty publicznej emisji)? Teoretycznie tak, ale taka forma „dyskryminacji” detalicznych inwestorów mogłaby odbić się na frekwencji. Zatem może się okazać, że emisja prywatna i publiczna organizowana w jednym czasie, to dobra wiadomość dla inwestorów detalicznych (o ile Kruk w ogóle planował zaproponowanie im niższej marży). Karty zostaną odkryte wkrótce, gdy Kruk ogłosi warunki emisji.

Reklama

Emisja Kruka będzie konkurowała o względy inwestorów z prywatną ofertą P.R.E.S.C.O. wartą 35 mln zł oraz z emisją innej spółki windykacyjnej, która publicznie planów nie zdradziła. W każdym razie listopad zapowiada się wyjątkowo ciekawie na rynku pierwotnym.