Od dziesięcioleci wiemy, że Kościół polski i powszechny mają wielki kłopot z galopującym zmianami społecznymi i obyczajowymi, ale z pewnym zdumieniem dostrzegam, że publicyści i wielu polityków także mają kłopot, tylko inny – nie bardzo wiedzą, co to jest Kościół i jaka jest rola religii.
Po pierwsze Kościół jest w Polsce jedyną organizacją, a religia jedyną siłą tworzącą rzeczywiste więzi społeczne. To na pewno niedobrze, że jedyną, ale to fakt i wobec tego nie możemy do końca pozbawić autorytetu nie tylko ludzi episkopatu, lecz także osłabiać wpływu religii, bo znajdziemy się w społeczeństwie, w którym już nic ludzi nie łączy. Powiedzmy wprost – Polaków poza religią nie wiąże na poziomie horyzontalnym nic innego: ani wspólnoty lokalne czy inne dobrowolne instytucje społeczeństwa obywatelskiego, ani ugrupowania polityczne, ani etyka zawodowa, ani zwyczajna solidarność czy wzajemna przyzwoitość i bezinteresowność. W tej sytuacji trzeba pomyśleć wiele razy, zanim potępi się Kościół en bloc.
Po drugie trzeba pamiętać o roli historycznej Kościoła – w latach komunistycznych, a częściej o roli religii – od romantyczno-religijnego wielkiego przemienienia kultury polskiej przez poetów i myślicieli w pierwszej połowie XIX w. po duchowość Lasek, która miała wpływ na wielu polskich inteligentów. Przecież całą polską kulturę, ba, polskie myślenie i polską tożsamość, w decydującym stopniu zawdzięczamy religii. Natomiast nieliczni jej przeciwnicy w XIX i XX w. tylko, często bardzo inteligentnie, ożywiali polską debatę. Jesteśmy zatem, wszyscy czy niemal wszyscy, dziećmi Kościoła, a już na pewno wychowankami religii. I nic z tego powodu nie stało się złego, a – przeciwnie – dzięki temu lepiej rozumiemy świat i mamy świadomość istnienia pewnych wysokich norm, nawet jeżeli do nich nie dążymy. Nie przypadkiem ostatnio wspominani Tadeusz Mazowiecki i Krzysztof Kozłowski, co wiem z bliska, byli ludźmi wielkiej wiary, co ich ani nie oślepiało, ani nie przeszkadzało być skutecznymi mężami stanu.
Religia zamieszkała w polskiej duszy na dobre i złe, więc tym bardziej dziwią mnie coraz częściej widoczne, a w ostatnim okresie niemal powszechne zjawisko głuchoty na transcendencję, na wiarę, na sens wieczności. Zjawisko to można obserwować na dwu poziomach, oba mają wymiar powszechny, ale my pozostańmy przy sprawach polskich.
Głuchota wyżej wspomniana czy jak kto woli – ślepota – pochodzi zarówno z wewnątrz Kościoła, jak i z zewnątrz. Ta z wewnątrz Kościoła polega przede wszystkim na kolosalnym załamaniu – zarówno w sferze pracy intelektualnej i duchowej, jak i w sferze nauczania – poziomu refleksji katolickiej. Najprostszy przykład to fatalny stan filozofii, ale przede wszystkim teologii w Polsce. Filozofia nie istnieje bez teologii, której jest służebnicą, ale relacja odwrotna jest równie ważna. Pokazuje to dobitnie stan uniwersytetów katolickich, zwłaszcza ich wydziałów teologicznych (przede wszystkim Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego). Minęło zaledwie piętnaście lat od ogłoszenia przez Jana Pawła II encykliki „Fides et ratio” (1998), a – jak sądzę w Polsce niewielu jest hierarchów, którzy by rozumieli, o co w niej chodzi, bo jest filozoficznie i teologicznie zbyt trudna. A przecież nie było jeszcze kilka dekad temu tak źle, było kilkunastu dobrych teologów i kilku znakomitych. Co się stało? Kościół – wzorem świata, który podciął gałąź filozofii – podciął sobie gałąź teologii. Ileż to razy powtarzano, że Polacy nie słuchają i nie rozumieją Jana Pawła II, teraz nie słucha go i nie rozumie także wielu biskupów. Kościół – słusznie nieskłonny do brania nawet dobrych wzorów ze świata – szybko wziął zły, a mianowicie degradację poważnej, akademickiej myśli filozoficznej i teologicznej.
Natomiast głuchota na rolę religii, która bierze się z zewnątrz, polega przede wszystkim na całkowitym braku pamięci i wyobraźni, mówiąc wprost – na nieuctwie i bezmyślnych reakcjach. Kiedy słyszę dziennikarza wypytującego wybitnego młodego biskupa, jednego z tych nielicznych, w których można pokładać nadzieję, o sprawy pedofilskie w nadziei, że jednoznacznie potępi starszych kolegów, mam wrażenie, że ów dziennikarz nie wie, co czyni. Albo chce biskupowi zmarnować karierę albo chce uzyskać jednodniową sensację. Kiedy indziej mówi się o wojnie kulturowej. Jakiej wojnie? Poziom napięcia w Polsce między światem świeckim a sakralnym jest o wiele niższy niż np. w czasach kulturkampfu Bismarcka. A sprawy moralności seksualnej są ważne, ale spór ten to nie wojna, to tocząca się na całym świecie trudna debata.
Czy za tak powierzchownymi atakami stoi zła wola? Ależ skąd! Powodem jest wielka niezdolność Kościoła do szybkiego i zdecydowanego reagowania na straszliwe zło i zarazem utożsamianie tej niezdolności – przez obserwatorów z zewnątrz – z całością postawy Kościoła. Oczywiście nie można pedofilii porównywać z żadnym innym występkiem (utrzymywaniem katechetek kochanek, alkoholizmem czy życiem w luksusie), jednak wewnętrzne przyzwolenie czy przemilczanie w Kościele tych problemów prowadzi do fatalnego rozkładu, a zarazem do syndromu oblężonej twierdzy.
Za co obecnie atakowany jest Kościół? Pomińmy na chwilę drastyczny wymiar pedofilii, a okaże się, że jest podobnie, jak było od ponad dwustu lat, może nawet od późnego średniowiecza. Kościół nie chciał i nie chce zrezygnować z wyłączności w zakresie wiary (słusznie), moralności (wątpliwe) i polityki (błędne). Po Janie XXIII i Soborze Watykańskim nastąpiło przyspieszenie, które jednak szybko uległo spowolnieniu zarówno na poziomie Watykanu, jak i na poziomie wiejskiej parafii. Kościół – sformułujmy to drastycznie – stracił pomysł na samego siebie jako instytucję. A już na pewno w czasach nowożytnych – od 1870 r., czyli od wielkiego błędu, jakim była reakcja obronna Piusa IX i ogłoszenie dogmatu o nieomylności papieskiej w kwestiach wiary i moralności na poprzednim Soborze Watykańskim, Kościół nie jest w stanie jako organizacja ludzka, podobna do innych, uchwycić kontakt ze zmieniającym się światem.
Jest to problem dramatyczny. Ale i pytanie wynikającego z tego niewątpliwego problemu jest dramatyczne: czy mamy ten Kościół – w istocie bezradny przy licznych demonstracjach pychy – doprowadzić do upadku, zastąpić innym, czy raczej pomóc mu w odzyskaniu wewnętrznej dynamiki, w zmianie polegającej nie na dopasowaniu się do tego świata, bo Kościół zawsze jest z dala od tego, co bieżące, ale na zmianie pozwalającej nam, ludziom wychowanym w liberalnej demokracji, współżyć w pokoju i wzajemnym wsparciu.
Bo przecież, wiemy to co najmniej od czasów Tocqueville’a, religia jest potrzebna demokracji. Pisali o tym i Daniel Bell, i Peter Berger, i Leszek Kołakowski. Tylko religia stwarza szansę na życie we wspólnocie, co jest niezbędne dla demokracji, ale także dla każdej wspólnoty społecznej, o czym z kolei piszą wierzący (jak Charles Taylor) czy niewierzący (jak Michael Sandel) komunitarianie. A zatem udzielenie Kościołowi pomocy jest w naszym interesie, a pognębienie jest wbrew naszym duchowym i politycznym potrzebom.
Co jednak uczynić, kiedy Kościół tak siebie sam pognębia, jak w kwestii pedofilii, czy kiedy nie chce słuchać nikogo poza sobą samym, a i to nie zawsze, bo widzimy, jaki jest wpływ papieża Franciszka?
Nie ma prostej odpowiedzi. Ale albo nam zależy na religii i jej roli prywatnej oraz publicznej, albo nie. Jeżeli nam zależy, musimy podjąć się najpoważniejszego, jak myślę, zadania naszych czasów, czyli próby wywarcia wpływu na myślenie Kościoła i dokonania „zmiany oblicza tej części ziemi”. Wszyscy mamy do tego prawo, ponieważ Kościół jest instytucją powszechną, nie tylko zamkniętym stowarzyszeniem. Zamiast więc brutalnej i niekiedy słusznej krytyki, trzeba podać pomocną dłoń, bo może nie zostanie odrzucona. W czasach tryumfu religii w niektórych wielkich cywilizacjach tego świata, Zachód i Polska razem z nim, rozstając się z religią dokonałby duchowego samobójstwa.