Wszyscy przecierali oczy ze zdumienia, dziwili się, że nie spędzę tych świąt w domu, tradycyjnie, jak Bóg przykazał. Dla nich to było dziwactwo, coś, co nie przystoi szarakowi. Na świąteczne ekstrawagancje – np. narty zamiast zwyczajowych rodzinnych spotkań – mogli sobie pozwolić tacy Kwaśniewscy (podówczas para prezydencka). Ile ja się wtedy nasłuchałam zjadliwych komentarzy.
Ale pięć lat później, gdy ponownie wyjeżdżałam na święta, było ich już zdecydowanie mniej. W kolejnych latach słyszałam: „No tak, ale przecież ty masz taki zwyczaj”. Dziś słyszę zazwyczaj: „Jak masz dobrze. A dokąd jedziesz?”. Albo nawet: „Ja też wyjeżdżam”. Czy moje zachowanie, i coraz większej grupy osób stawiających na realizację własnych potrzeb wbrew powszechnej praktyce, jest naganne? Czy w ogóle można je oceniać w kategoriach dobra i zła? I jakie ma to konsekwencje? Tego typu pytań można postawić więcej, żeby nie powiedzieć – nieskończenie wiele. Na każde nie ma jednej odpowiedzi.
Zasady, reguły, zwyczaje, wartości. Lubię je, tak jak większość. Bo dają możliwość przewidywania. Bo pozwalają na powtarzalność. Bo gwarantują bezpieczeństwo. Bo stwarzają poczucie bycia częścią grupy. Tyle że współcześnie tych wszystkich zasad, reguł, zwyczajów, wartości jest tak dużo, że nie wiadomo, których się trzymać. A w każdym razie można w nich przebierać jak w ulęgałkach – i tak czynię ja oraz wszyscy, którym przy Bożym Narodzeniu uruchamia się myślenie: gdzie pojechać w tym roku? Więcej, tworzymy je sami dla siebie albo dla niewielkich grup, nie zważając na innych. Powód? Świat na zakręcie. Wszyscy tylko pilnujemy, by nie wypaść z trasy. I nie ma większego znaczenia, jakich sposobów do tego używamy.
Działa to trochę tak, jakbyśmy nadali mocy starej łacińskiej paremii: quae non sunt prohibita, permissa intelleguntur. W wolnym tłumaczeniu: co nie jest zakazane, jest dozwolone. Przy czym akcent stawiamy na „dozwolone”, starając się nie pamiętać o „zakazanym”. Jak powiedział filozof, prof. Tadeusz Gadacz, jesteśmy uczestnikami kryzysu myślenia metafizycznego i jego pochodnych, czyli kryzysu kultury, myślenia, moralności, odpowiedzialności. I wciąż eksperymentujemy, by wyjść z zakrętu na prostą. Tylko jaka ma być ta prosta?
Reklama
Bo kotły pełne zasad i wartości stoją na pełnym ogniu. Bulgocze w nich, wrze, ale nie wiadomo, kiedy dania będą gotowe i jak będą smakowały. Na dodatek gotowanie odbywa się w różnych kuchniach. Zaglądam do tej z równouprawnieniem płci. Patriarchat jest passé, niewiele go na stole, ale jeszcze jest – trudno się z nim rozstać kucharzom i kucharkom hołdującym tradycyjnemu podziałowi ról. Ci co bardziej wyemancypowani dodają praw paniom, aby mogły łączyć role zawodowe i prywatne (rodzinne) – smak wychodzi dziwny, przyciężki, gorzkawy. Testerki tego dania nie są zachwycone. Czegoś w tej potrawie brakuje – prawdziwego podziału zadań i obowiązków. Taka przyprawa dopiero powstaje. Pracuje nad nią wielu. Może za 10–20 lat będzie dostępna. Byleby nie pod nazwą „matriarchat”, lecz „równość”, uwzględniającą odmienne uwarunkowania biologiczne i kulturowe kobiet oraz mężczyzn.
Podbudowana nadzieją przechodzę do kolejnej kuchni. Na drzwiach piękny napis: „Państwo”. Wchodzę i prawie niczym żona Lota zamieniam się w słup soli na widok tego, co tu się dzieje. Wszyscy biegają, wrzucają do garnka, co akurat mają pod ręką. Nikt tak naprawdę nie wie, co pichcą. Kompletny brak pomysłu. Ten, kto akurat dopchał się najbliżej kotła, ma najwięcej do powiedzenia: jak będzie to liberał, każe wyrzucić do kosza na odpadki wszystkie (albo większość) dodatków socjalnych, a sięgać tylko po te, co nadadzą strawie wręcz ascetyczny smak. Jeśli zwolennik lewicy – odwrotnie. Biedni ci, co muszą efekty tych przepychanek jadać. Nigdy nie wiedzą, co ich czeka tym razem.
Gdy ta smutna myśl już wylatuje mi z głowy, dochodzą mnie najpierw szepty, a potem coraz głośniejsze głosy z radami: dorzuć ulgi podatkowe, daj nam jakieś przywileje, weź od nas Staszka do waszej ekipy, bo Staszek chce się sprawdzić w biznesie. W tym miejscu pytam najbliższego kucharza: macie jakichś doradców? – Opłacanych nie, ale sąsiedzi nie ustają w doradzaniu i żądaniach – pada odpowiedź. – Kto z wami sąsiaduje? – chcę zaspokoić ciekawość. – Globalny biznes – mówi cicho kucharz i dodaje: próbują przejąć naszą kuchnię albo przynajmniej sprowadzić nas do roli podkuchennych. Ręce mi opadają. Bo wiem, że jak ktoś nie ustaje w wysiłkach, by osiągnąć cel, to go w końcu osiąga. I jakie będą wtedy zasady i wartości?
Nie jestem pewna, czy chce mi się jeszcze jakąś kuchnię odwiedzać. Ale co tam. Jedna mnie kusi dumną tabliczką „Człowiek”. Tłum i wszyscy uwijają się jak w ukropie. Głównodowodzącego nie ma. Pomniejszych liderów też nie. Są jakieś gwiazdy, ale tylko przez chwilę. Przypraw do wyboru, do koloru. Te o największym wzięciu: majątek, praca, pozycja społeczna, rozrywka popularna (nie kwalifikują się tu ani literatura, ani teatr, ani muzyka poważna). Mało kto sięga po słoiki z mądrością, umiarkowaniem czy własną drogą życiową – reszta na takich patrzy jak na Marsjan. Niewiele osób się do siebie odzywa, ale cały czas w tle pobrzmiewa stukot klawiatur. Dzieje się tu sporo, ale nie jestem pewna, ku czemu to prowadzi. Zwłaszcza że na większości twarzy malują się swoista bezmyślność oraz pustka. Kto tu zadaje sobie jakieś pytania? Ot chociażby: kim jestem?, dokąd zmierzam?, po co mi tyle tej przyprawy finansowej do życia?, czy na pewno to danie, którym się teraz zajadam, jest dla mnie? Opuszczam tę kuchnię z konstatacją, że tu gotowanie jeszcze trochę potrwa, a jego wynik jest tak pewny jak wygrana w lotto.
Wizyt w kuchniach mam pod dostatkiem. Wszędzie pitraszą według przepisu „Świat na zakręcie”. A mnie się marzy przepis na „Świat na pięknej, szerokiej, długiej prostej”. Kto ma taki przepis albo nawigację, która nas do niego doprowadzi? Czekając na jedno albo drugie, jeszcze sobie trochę powyjeżdżam na Boże Narodzenie.
Nadaliśmy mocy starej łacińskiej paremii: co nie jest zakazane, jest dozwolone. Przy czym akcent stawiamy na „dozwolone”, starając się nie pamiętać o „zakazanym”.

>>> Polecamy: McDonald’s i Wal-Mart to najwięksi beneficjenci pomocy społecznej w USA