Wystarczy taki przykład – od 2009 r. dochody najlepiej zarabiającego 1 proc. Amerykanów zwiększyły się o 31,4 proc., podczas gdy pozostałych 99 proc. – zaledwie o 0,4 proc. Czy to, że amerykańska kobieta zarabia 77 proc. tego, co mężczyzna, nie jest oburzające? Oczywiście, że jest.

Można krytykować program powszechnej opieki zdrowotnej za to, że jest zbyt kosztowny, a system go obsługujący się zawiesza, ale dzięki niemu miliony nieubezpieczonych do tej pory Amerykanów nie muszą się obawiać, że wizyta w szpitalu skończy się bankructwem, a republikanie żadnej alternatywy wobec Obamacare nie przedstawili. Trudno Barackowi Obamie zarzucić, że jego zapowiedzi nie są próbą złagodzenia tych nierówności.

Dla ponad pół miliona pracowników federalnych podwyżka minimalnej pensji z 7,25 do 10,10 dol. za godzinę naprawdę będzie robiła różnicę. W czym zatem problem? W tym, że polityk, który w 2008 r. obiecywał wielkie zmiany i zapewniał, że możemy to zrobić, dziś jest w stanie obiecać tylko zmiany wycinkowe, które można przeprowadzić bez zgody Kongresu. Barack Obama może oczywiście tłumaczyć, że jego dobre pomysły blokują republikanie w Izbie Reprezentantów – bo wiele istotnie blokują – ale to nie wyjaśnia wszystkiego.

Sytuacja, w której prezydent z jednej partii musi współdziałać z Kongresem zdominowanym przez drugą, nie jest wcale nadzwyczajna. Żeby daleko nie sięgać – Bill Clinton przez sześć lat miał przeciwko sobie nie jedną, jak Obama, lecz obie izby Kongresu, a mimo to demokraci uważają go za jednego z bardziej utrafionych lokatorów Białego Domu. Natomiast kiedy Obama rozpoczynając szósty rok swojej prezydentury mówi: „Niech ten rok będzie rokiem działania”, ciśnie się na usta pytanie, na czym upłynęło poprzednie pięć.

Reklama

Obama, jeszcze jako senator, wydał książkę zatytułowaną „Odwaga nadziei” (The Audacity of Hope). Teraz ma coraz mniej czasu, by odmienić obraz z swojej prezydentury, bo w przeciwnym razie ktoś kiedyś pisząc jego biografię zatytułuje ją „Płonność nadziei” (The Futility of Hope).