Oj, z pani to strasznie niemądra baba z podrzędnej uczelni, która głosi pseudoteorie, że jak syna wychowuje tylko matka, to wyrośnie na pierdołę albo gorzej, na homoseksualistę.
A pan jest idiotą, który bije kablem swoje dzieci i czyha na ich życie, zakazując im zakładać kask, jak jeżdżą rowerem. I jeszcze każe im skakać na główkę do rzeki.
Lektura takich komentarzy do mojego tekstu „Dzieci pierdoły”, w którym cytuję pani wypowiedzi, skłania mnie do refleksji, że umiejętność czytania ze zrozumieniem powoli zanika. A już dostrzeganie przenośni, ironii czy hiperboli to dar, który mają nieliczni. W efekcie zaczęła się dyskusja o zupełnie innym tekście.
To nic odkrywczego, nastały czasy, gdzie nie liczy się to, co autor napisał, tylko to, co o tym sądzą komentujący. Ale przesadza pan, zdecydowana większość tekst zrozumiała i w komentarzach pana poparła. Szczególnie wzruszyła mnie ciepła rozmowa Jan Wróbla i Romana Kurkiewicza w TVN-owskim programie „Dwie prawdy”, gdzie obaj z sentymentem wspominali stare czasy, w których 10-latek bawił się po lekcjach scyzorykiem i nikt nie wzywał z tego powodu brygady antyterrorystycznej. Na koniec stwierdzili, że akurat w tej sprawie nie udało im się pokłócić.
Bo tu nie ma się o co kłócić, tylko jak najszybciej trzeba się poważnie zastanowić, czy wychowując własne dzieci, trzymamy je pod kloszem i przybliżamy im nieba na każde ich zawołanie. Bo jeśli tak, to możemy je skrzywdzić.
Oczywiście. Trudno dzieciom przypisywać winę za tytułową pierdołowatość. To, jak zachowuje się człowiek, uwarunkowane jest przecież ogromną liczbą różnych czynników. Ważne jest wyposażenie biologiczne, w tym genetyka, ważne jest środowisko społeczne, kulturowe, bytowe warunki życia, stan zdrowia i jeszcze wiele innych elementów. Co gorsza, nie potrafimy jednoznacznie wskazać, które z nich są najważniejsze. Co kształtuje osobowość człowieka? Jaki wpływ ma genetyka, a jaki wychowanie? Dyskusja na te tematy trwa od stuleci i jej końca nie widać. Jednak większość pedagogów i psychologów wydaje się zgodna, że to rodzice, a mówiąc precyzyjniej opiekunowie, mają ogromny wpływ na sposób funkcjonowania dzieci. Ich nadopiekuńczość i inne formy nadgorliwości możemy śmiało zaliczyć do wychowawczych grzechów głównych.
Tylko skąd w nas ta nadgorliwość, te powszechne przekonanie, że musimy dzisiaj bardziej chronić nasze dzieci? Czy rzeczywiście świat stał się bardziej niebezpieczny? Pomijając zagrożenia kryzysami czy wojnami, uważam, że codzienne życie jest teraz wręcz bardziej bezpieczne.
Ja zawsze powtarzam swoim studentom, że każda odpowiedź na dowolne pytanie powinna się zaczynać od słów: to zależy. I nie chodzi tu o jakiś relatywizm etyczny czy wychowawczy, ale o złożoność świata, w którym żyjemy. Bezpieczniej gdzie: w Warszawie czy na Podlasiu? I bezpieczniej w jakim sensie? O poziomie bezpieczeństwa świadczą nie tyle kryminalne statystyki, ile – powiem coś banalnego – jego odczuwanie w społeczeństwie. A to jest codziennie bombardowane strasznymi informacjami z mediów. Bo media, i tu znów banał, żyją głównie z sensacji. I gdy rano pan wstaje, włącza telewizor czy radio, słyszy, że ktoś siekierą śmiertelnie zranił niewinne, przypadkowe dziecko...
...to jak wyjdę do pracy, będę patrzyć podejrzliwie na przechodniów, czy któryś nie ukrywa maczety za pazuchą.
A postęp technologiczny jeszcze takie wrażenie nieustannego zagrożenia pogłębia. Media straciły już monopol na straszenie, teraz każdy ma smartfona z kamerą i nagle miliony osób w serwisach społecznościowych praktycznie na bieżąco relacjonują agresję. Nie ma dnia, żeby w sieci nie pojawił się amatorski filmik ukazujący patologię – a to jakieś dziewczyny biją i kopią swoje rówieśniczki w autobusie, a to pirat autem rozgania cyklistów jadących ścieżką dla rowerów. W efekcie społeczne poczucie zagrożenia jest ciągle wzmacniane. To nieuniknione, bo tak działa nasza psychika.
Zgoda, mogę zrozumieć obawę przed nocnym powrotem córki z dyskoteki, ale jak zobaczyłem ofertę kasków dla dzieci uczących się chodzić, w dodatku z zastrzeżeniem, że tylko do użytku wewnątrz pomieszczeń, to dostałem ataku śmiechu.
Proszę się tak nie śmiać, bo za chwilę pojawią się kaski do użytku zewnętrznego.
A potem kaski letnie i zimowe.
Gorzej, jak się latem dostanie tylko zimowy, wtedy maluch będzie musiał poczekać z nauką chodzenia pół roku. Tyle że rodzic będzie miał ciężko – tyle miesięcy nosić dziecko na rękach.
No sama pani widzi, że nawet jeśli uwzględnimy wzrost poczucia zagrożenia, zdrowy rozsądek nam się gdzieś zapodział.
Bo strach przed fizycznym niebezpieczeństwem to tylko jeden z powodów zbytniej troski o własne dzieci. Drugim ważnym czynnikiem, a nie wiem, czy nie ważniejszym, jest imperatyw perfekcji – bycia zawsze najlepszym rodzicem, panią domu rodem z telewizyjnego show. Jest on tak silny, że można wręcz mówić o presji kulturowej.
I włącza się hiperopiekuńczość. Po pierwsze, by zredukować swój strach do minimum, ale najważniejsze – by sprostać oczekiwaniom otoczenia, by awansować w oczach innych i własnych na rodzica idealnego.
Lecz niestety nie ma jednego wzoru na wychowanie, zero-jedynkowych odpowiedzi na problemy. Rodzicielstwo to skrajnie trudny temat, uwarunkowany wieloma czynnikami. Nie można go sprowadzić do prostego wzoru, że A plus B równa się C. Tymczasem obok presji kulturowej pojawiła się prawna. Kiedyś jak się zostawiło np. 10-letnie dziecko samo w domu na kwadrans, bo trzeba było wyjść do sklepu, nie było problemu. Dzisiaj, np. w Anglii, takie pozostawienie malucha spotka się z natychmiastową reakcją sąsiadów, którzy wezwą policję. O takich rzeczach nie powinny jednak decydować prawo czy kulturowe zwyczaje, tylko przede wszystkim zdrowy rozsądek rodzica. Bo dziecku trzeba adekwatnie do jego wieku poszerzać granice wolności, umożliwiać podejmowanie przez nie coraz poważniejszych samodzielnych decyzji, a nie postępować według jakiegoś prawnego schematu. To jest najważniejsze w przygotowaniu młodego człowieka do wyzwań dorosłości. I będę to powtarzać w nieskończoność.
Wydawało mi się, że tak właśnie jest, że każdy rodzic jest dziś przekonany o tym, że to on najlepiej wychowuje, a reszta się nie zna.
Otóż nie. Znaczna część rodziców nie ufa swojej intuicji, doświadczeniu i szuka odpowiedzi na wszelkie problemy w internecie, kolorowej prasie, telewizji czy poradnikach. Zamiast wczuć się w prawdziwe potrzeby swojego dziecka, odgrywa role opiekunów, które są akurat modne. Stąd biorą się np. klienci na wspomniane kaski do nauki chodzenia, bo taki zakup po pierwsze zaspokaja potrzebę zapewnienia dziecku bezpieczeństwa, a po drugie sprawia, że czujemy się perfekcyjnie przygotowani do rozpoczęcia takiej nauki.
Tracąc z pola widzenia to, że ograniczamy sobie w ten sposób możliwości podejmowania niezależnych decyzji i wpychamy dziecko w sztywne ramy takich czy innych zachowań, pozbawiając je samodzielności.
Co więcej, jeśli nie kupimy tego kasku, najlepiej najdroższego, zostaniemy przez otoczenie wpędzeni w poczucie winy. No jak to? Jedziesz z synem na rowerach i nie dałeś mu kasku? Ryzykujesz jego zdrowiem, jesteś nierozsądny, nie jesteś perfekcyjny. Jesteś winny! Daliśmy się ogłupić różnym pseudozasadom, modom, zapominając o najważniejszym: o słuchaniu własnego dziecka, poznaniu go i podejmowaniu decyzji, które będą dla niego najlepsze, a nie zgodne z tą czy inną modną normą. Bo życia nie da się sprowadzić do rozwiązywania testu, gdzie jest kilka gotowych odpowiedzi i wystarczy zakreślić jedną z nich.
Tak jak nie da się zapewnić bezpieczeństwa młodemu narciarzowi, wprowadzając prawny nakaz zakładania kasków. Wiem, przyczepiłem się do tych garnków na głowach, ale to doskonały przykład absurdalnego kierunku, w którym zmierza ingerencja państwa w wolności obywatelskie. Żaden kask ani ochraniacz na plecy czy łokcie nic nie dadzą, jeśli młody człowiek nie nauczy się odpowiedzialności, rozsądku, nie zrozumie, że każda jego decyzja ma określone konsekwencje. Tylko trzeba mu dać szansę, żeby nabrał takich doświadczeń.
To temat rzeka: w jakim stopniu państwo może ingerować w wychowywanie dzieci. I znów powiem, że to zależy. Jedni uważają, że swobód jest za dużo, inni że za mało. A prawda leży pośrodku. Pamiętajmy, że ludzkość od czasów Arystotelesa poszukuje złotego środka. Choć zgadzam się, że już od najmłodszych lat, oczywiście – jak już mówiłam – adekwatnie do wieku, trzeba pozwalać dzieciom na podejmowanie własnych decyzji. Nawet jeśli będą one błędne. Tak się zdobywa doświadczenie, które jest znacznie cenniejsze niż jakiekolwiek prawo.
Niestety, większość woli kupić drogi gadżet, by ogrzać się w blasku nowoczesności i postępu, zamiast spojrzeć na dzieciaka i pomyśleć.
Trudno powiedzieć, czy większość, lecz z pewnością jakaś część ludzkości przestała po prostu samodzielnie myśleć. Kiedyś młoda mama spotykała się z garstką innych mam podczas spaceru w parku. Wymieniały się doświadczeniami, radziły sobie, jak postępować w razie problemów. Poważniejsze kłopoty wymagały podjęcia przemyślanych działań, np. wizyty u lekarza specjalisty. Dzisiaj informacja stała się – jak nigdy dotąd w historii – łatwo dostępna. Wystarczy klika klików, by znaleźć odpowiedź na dowolne pytanie. Nadmiar możliwości sprawia jednak, że szukamy odpowiedzi najprostszych i najłatwiejszych do zrozumienia. Proszę zwrócić uwagę, jak popularne stały się internetowe fora, gdzie tysiące dyskutują np. o tym, jak postępować, gdy dziecko ma czkawkę. Służą gotowymi radami, a to, że wiarygodność takich wypowiedzi jest żadna, to już nieważne. Najważniejsze, że jest jasna odpowiedź. Niestety, mózg to mięsień i potrzebuje ćwiczeń, by sprawnie działać. Nieużywany, niezmuszany do wysiłku znacznie traci swoje zdolności.
Rozumiem, że młodzi rodzice, ci, którzy nie chodzili po drzewach bez alpinistycznej asekuracji, są uzależnieni od internetowej, powierzchownej wiedzy. Że wychowują nie tak, jak czują, tylko według zasad poznanych w telewizyjnych show. Że hodują pierdoły, bo nie wiedzą nawet, że można inaczej. Ale takie same pierdoły wychodzą także spod skrzydeł naszych, czyli starszych rodziców, pamiętających jagody jedzone prosto z krzaka, jazdę rowerem z rozwianym włosem i solówki na dużej przerwie między lekcjami. Byliśmy wychowywani niepierdołowato, ale teraz sami robimy krzywdę swoim dzieciom. Dlaczego?
Jak zwykle powiem: to zależy. W wielu przypadkach z pewnością ze specyficznego wygodnictwa. Żeby pozbyć się lęku. Gdy nasza pociecha ma iść do znajomych na imprezę, a potem późno wrócić do domu, nie pozwalamy na to, by mieć komfort niedenerwowania się. Mądrość wskazałaby na próbę opanowania strachu i wyrażenie zgody, wygoda woli jednak rozwiązanie mniej stresujące. To takie pójście po linii najmniejszego oporu. Choć mamy inne doświadczenia z dzieciństwa, teraźniejszość nas przytłacza. Ciężka praca, moc obowiązków, kredyty na głowie, to wszystko sprawia, że nie mamy już ani chęci, ani czasu na trudne analizy, podejmowanie skomplikowanych rozważań i stawianie naszemu dziecku coraz to poważniejszych wymagań. Wybieramy drogę na skróty, sięgając po gotowe rozwiązania z internetu czy telewizji, bo może to i stoi w sprzeczności z naszymi doświadczeniami, ale za to ogranicza możliwe negatywne skutki podjętych decyzji. Zyskujemy pozorny spokój.
No to trochę racji mają ci, którzy szydzą: nazywacie dzisiejsze dzieci pierdołami, ale to wy je wychowaliście, piewcy PRL-u. I kto tu jest pierdołą?
Każdy, kto nie słucha swojego dziecka. Kto autentyczny kontakt z własnym dzieckiem zastępuje kontaktem z kolejną internetową „krynicą wychowawczych mądrości”. Z badań wynika, że paradoksalnie mimo pogoni za byciem perfekcyjnym rodzicem często tracimy z pola widzenia to, co najważniejsze. Niedawno przeprowadziliśmy wśród rodziców gimnazjalistów test. Na wywiadówce rozdaliśmy im ankiety, w których były pytania: czy wiesz, kto jest szkolnym przyjacielem twojego dziecka; czy wiesz, z kim siedzi w jednej ławce; jakiego przedmiotu nie lubi; z kim wraca ze szkoły. Rodzice z przerażeniem odkrywali, że nie mają pojęcia o życiu najbliższej im osoby. Że najczęściej, chcąc odpowiedzieć szczerze, musieli zakreślić odpowiedź: nie wiem. Jak mądrze wychowywać, tak mało wiedząc o swoich dzieciach? Chcę to mocno podkreślić: nic nie zastąpi zwykłej rozmowy, pielęgnowania codziennych rodzinnych rytuałów, wspólnego fajnie spędzanego czasu, kiedy możemy poznawać nasze dzieci i lepiej rozumieć ich potrzeby, ich zachowania. Ale, co ważne, w ten sposób możemy też lepiej poznać siebie w trudnej roli bycia rodzicem. By – cytując pana określenie – nie być rodzicem pierdołowatym, bo zestresowanym, znerwicowanym, pogubionym w tym, jakie właściwie wartości chce zaszczepić własnemu dziecku.
Czyli zdrowy rozsądek przede wszystkim.
Tak. I tu już nie powiem: to zależy…
BIO: Dr hab. Joanna M. Moczydłowska - profesor Politechniki Białostockiej, psycholog z wieloletnim doświadczeniem w pracy terapeutycznej i resocjalizacyjnej z młodzieżą niedostosowaną społecznie, nauczyciel akademicki, wykładowca w Polskiej Akademii Nauk i Uczelni Łazarskiego w Warszawie, autorka ok. 150 publikacji naukowych i popularnonaukowych, matka czwórki dzieci