Od zarania kapitalizmu toczy się spór o to, czy państwo powinno być w gospodarce „stróżem nocnym”, czy też interwentem, a może nawet głównym graczem. Przy dzisiejszym spiętrzeniu kryzysów mamy tendencję do wzmacniania interwencjonizmu…

To ciekawy moment naszej historii, gdy ów dychotomiczny podział na kapitalizm wolnorynkowy i interwencjonistyczny ulega weryfikacji. Rzeczywistość – w skali globalnej, krajowej i całkiem lokalnej – stała się tak złożona, że państwo, kierując się swego rodzaju inteligencją systemową, powinno przyjmować bardzo elastyczną postawę – pełniąc zależnie od okoliczności i potrzeb funkcję regulacyjną lub inicjującą i stymulującą zmiany. Przy czym w procesie podejmowania kluczowych decyzji musi się posiłkować wiedzą innych.

Czyją konkretnie?

Jednym z absolutnie kluczowych graczy – i partnerów państwa – powinien być samorząd, ponieważ dysponuje on najbardziej wartościową, kompleksową i precyzyjną wiedzą na temat realnych potrzeb i aspiracji lokalnych wspólnot. Równie ważnym partnerem powinien być biznes. Generalnie w dobrze zarządzanym państwie powinna obowiązywać zasada słuchania (a nie tylko słyszenia) wszystkich kluczowych grup społecznych. Tylko takie podejście pozwala na mądre gospodarowanie posiadanymi zasobami, a zarazem na elastyczne i skuteczne reagowanie na kryzysy.

To „słuchanie” ma się zaczynać – kiedy?

Fundamentem dobrze rządzonego państwa jest klarowna i zrozumiała legislacja ufundowana na wiedzy czerpanej od ekspertów i zainteresowanych. Dojrzałe państwo bazuje na wiarygodnych i sprawnych instytucjach działających na podstawie jasnych i utrwalonych reguł. Za niszczenie reguł i instytucji zapłacimy wysoką cenę, bo w takich warunkach kapitalizm nie może się dobrze rozwijać.

A gdzie państwo powinno być w gospodarce aktywne?

Z pewnością państwo jest potrzebne do największych inwestycji oraz do inicjowania wielkich zmian, których efektem jest poprawa jakości życia. Liberalną gospodarkę amerykańską od dekad stymulują wielkie wydatki badawczo-rozwojowe państwa związane z polityką obronną czy programami kosmicznymi. To bardzo spójny system, którego beneficjentami są nie tylko firmy zbrojeniowe czy producenci rakiet lub łazików marsjańskich, ale po prostu wszyscy obywatele. Dziedziny systemowo wspierane przez państwo napędzają całą amerykańską gospodarkę i dają jej przewagę na lata. Mocno odbiega to od tego, co obserwujemy w polskim Narodowym Centrum Badań i Rozwoju...

Często pada zarzut, że państwo próbuje regulować obszary, w których lepiej poradziliby sobie prywatni przedsiębiorcy, a jednocześnie słabo realizuje zadania publiczne, do jakich zostało przez nas powołane, jak opieka zdrowotna czy edukacja.

Ci, którzy regulują gospodarkę i całą resztę, są wybierani w cyklach wyborczych. Większość z nich uznało, że najprostszym sposobem na uzyskanie poparcia wyborców jest populistyczne składanie obietnic, których de facto nie da się sfinansować bez znaczącego pogorszenia innych usług publicznych. Triumfuje więc absolutna hipokryzja.

Ale na przykład 500 plus udało się sfinansować.

Spójrzmy na to szerzej. Po pierwsze, budżet naszego państwa notował deficyt nawet w okresie najsilniejszego wzrostu gospodarczego. Kiedy powinniśmy gromadzić środki na trudne czasy, myśmy je nadal pożyczali. Po drugie – co się w tym czasie stało z jakością usług publicznych? Czy skróciły się kolejki do lekarzy specjalistów? Ilu z nas chodzi do publicznego dentysty? Dlaczego, jeśli potrzebujemy pomocy lekarza specjalisty, to nawet jeśli nas nie stać, pożyczamy pieniądze i idziemy do prywatnego gabinetu? Czemu niemal codziennie powstają prywatne i społeczne szkoły podstawowe i średnie – i ludzie masowo przenoszą tam swoje dzieci? Czy nie dlatego, że w coraz mniejszym stopniu wierzymy państwu, które stało się hipokrytą?

Ale ta hipokryzja wyborczo działa.

Owszem, kosztowne obietnice wciąż przynoszą efekt, ponieważ fatalne skutki dotychczasowej hipokryzji udaje się maskować kolejnymi obietnicami. Ale – moim zdaniem – nadchodzi moment, w którym obywatele powiedzą: „sprawdzam”. Ma to związek z utratą poczucia statusu materialnego.

Ludzie tracą je już od pewnego czasu.

Ale dotąd skutecznie przykrywano to, grając tzw. statusem symbolicznym. Czyli wywołując u wyborcy przekonanie, że chociaż z jego finansami nie jest najlepiej, to rekompensuje to w zupełności cały zestaw haseł tożsamościowo-patriotycznych.

Jak długo da się przykrywać tożsamościową i ideologiczną narracją utratę statusu materialnego w takim kraju, jak Polska, będącym jednak częścią Zachodu, Unii Europejskiej?

Moim zdaniem możliwości stosowania tej metody właśnie się wyczerpują. Ludzie już pytają: gdzie są nasze usługi? Gdzie lekarze? Gdzie dobra szkoła? To nie dotyczy tylko Polski. W wielu krajach obserwowaliśmy w ostatnich latach narastanie populizmu i hipokryzji. Kapitał polityczny budowany był niemal wszędzie na wielkich obietnicach – które ostatecznie nie są spełniane. To dlatego padają pytania o dystrybucję bogactwa, a zarazem – o dobre szkoły, służbę zdrowia i inne usługi publiczne. Sądzę, że napięcia społeczne na tym tle mogą wyprowadzać ludzi na ulicę.

Żyjemy w świecie opartym na wiedzy. To ona zapewnia sukces gospodarczy.

Polska jest fenomenalnym przykładem czegoś, co nie powinno się udać. Mamy źle finansowaną edukację, źle finansowane uczelnie – a mimo to wciąż można znaleźć dobrej jakości szkoły, od podstawowych i średnich po uniwersytety. To one zapewniły Polsce kapitał ludzki, dzięki któremu odnieśliśmy taki sukces. Widzimy to także w Krakowie, który przyciągnął globalnych graczy technologicznych. Ale dziś sytuacja finansowa edukacji i nauki jest krytyczna. Maturzyści z najlepszymi wynikami podejmują studia za granicą i prawdopodobnie nie wrócą. Dramatycznie spada nam liczba pracowników nauki – ich odsetek w społeczeństwie jest najniższy w Europie. Długookresowe skutki tego stanu będą dla gospodarki i poziomu życia niezwykle bolesne.

Czy możemy liczyć na zmianę myślenia polityków? Na mniej populizmu i hipokryzji?

Nie szukałbym nadziei w sferze polityki. Dostrzegam ją natomiast w coraz aktywniejszych w sferze publicznej ruchach oddolnych. Wiem, że to brzmi górnolotnie, ale naprawdę obserwuję, jak ludzie w swoich miastach, dzielnicach zaczynają myśleć niezwykle odpowiedzialnie i perspektywicznie o małych ojczyznach, ale też o swoim miejscu w świecie. Chcą rozmowy, chcą być słuchani. Takie ruchy będą się organizować, co będzie się przekładało na siłę wyborczą. Tu dostrzegam szansę na rewitalizację polityki, a w konsekwencji – demokracji i kapitalizmu. Na razie mamy miejsko-wiejską wojnę wszystkich ze wszystkimi i myślenie w kategoriach „nasza chata z kraja”. W tle tego dostrzegam zwykłą ludzką próżność. Wszyscy na tym tracimy.

Rozmawiał Zbigniew Bartuś