Bodaj największym kłamstwem administracji Donalda Trumpa jest to o „wieloletnim grabieniu Ameryki przez cały świat”. Wskazując na deficyt Stanów Zjednoczonych w wymianie towarów (ale nie usług!) z różnymi krajami i regionami świata prezydent USA stara się wmówić wszystkim, a zwłaszcza własnym obywatelom, że „Ameryka straciła na globalizacji”. Od razu ciśnie się na usta pytanie: „która Ameryka” i „dlaczego”?

Przykładowo, trudno nie zauważyć, że (posługując się „filozofią” Trumpa):

  • Chiny mają nadwyżkę w handlu z USA m.in. dlatego, że jedni Amerykanie zarabiają tam na produkcji iphonów i tesli, a drudzy nie mają przez to pracy przy produkcji iphonów i tesli
  • Europa ma nadwyżkę w handlu (towarowym) z USA m.in. dlatego, że jedni Amerykanie zarabiają u nas na wytwarzaniu produktów farmaceutycznych, chemii gospodarczej, odzieży czy też samochodów, a drudzy nie mają przez to pracy przy tej produkcji
  • Lesotho (państwo - enklawa RPA) ma nadwyżkę w handlu z USA, bo jedni Amerykanie wyciskają tam zyski ze szwalni dżinsów, a inni Amerykanie nie mają roboty przy szyciu tych dżinsów (inna sprawa – czy chcą; w szwalniach na terenie USA zasuwają niemal wyłącznie imigranci, także nielegalni) itd.

Elementarz ekonomii: Chińczycy i Europejczycy, ani tym, bardziej mieszkańcy Lesotho, nie ukradli Ameryce fabryk, ani nie zmusili właścicieli firm z USA do inwestycji i rozpoczęcia produkcji na swoim terenie. Amerykanie sami wynieśli znaczną część przemysłu z Ameryki, a podstawowym, jeśli nie jedynym powodem była chęć maksymalizacji zysków. Ten cel udało się amerykańskim firmom osiągnąć z potężną nawiązką. Milionerzy stali się miliarderami, miliarderzy - bilionerami. Niejako ubocznym skutkiem tej normalnej w niepohamowanym kapitalizmie chciwości było radykalne obniżenie kosztów produkcji i dystrybucji, a – za sprawą globalnej konkurencji – także cen, co doprowadziło do skokowego zwiększenia dostępności większości dóbr przemysłowych, zwłaszcza odzieży i obuwia, ale też elektroniki i samochodów.

Podsumowując to najprościej, jak się da: ikoniczny John z Detroit, który na wiecach Trumpa przedstawiany był i jest jako ofiara globalizacji i okradania Ameryki przez inne kraje, jest w niepomiernie większym stopniu ofiarą chciwości amerykańskich właścicieli i menedżerów fabryk, czyli Trumpa i kolegów. Wedle wyliczeń Economic Policy Institute, zarobki topowych menedżerów największych firm w USA wzrosły od początku obecnej fazy globalizacji, czyli od końca lat 70. XX wieku, o ponad 1000 procent, gdy przeciętny pracownik zyskał… 24 procent.

Prawda jest zatem brutalna: jeśli część biedniejszej Ameryki straciła na przemianach gospodarczych ostatnich dekad, to dlatego, że wściekle zamożna Ameryka wzbogaciła się nieprzytomnie.

Nędzy mniej, ale bogactwo rośnie szybciej

Mniej więcej od czasów Ronalda Reagana amerykański kapitalizm opiera się na nieokiełznanej konsumpcji i jeszcze bardziej niepohamowanej żądzy zysków - a la Gordon Gekko z „Wall Street” oraz Jack Welch, słynny prezes General Electric i wzór dla wielu pokoleń menedżerów, w tym samego Trumpa.

Jak dowodzą w głośnej książce „Superabundance: The Story of Population Growth, Innovation, and Human Flourishing on an Infinitely Bountiful Planet” ("Superobfitość: historia wzrostu populacji, innowacji i ludzkiego rozkwitu na nieskończenie obfitej planecie") znani i cenieni ekonomiści Marian L. Tupy i Gale L. Pooley, ludzkość w XX i XXI wieku zaprzeczyła twierdzeniom czarnowidzów głoszących od czasów Malthusa, jakoby wraz ze wzrostem populacji wyczerpywały się zasoby Ziemi i różne dobra stawały się coraz rzadsze. Autorzy dowodzą, że jest dokładnie odwrotnie. Po przeanalizowaniu cen setek towarów, towarów i usług na przestrzeni dwóch stuleci odkryli, że:

  • zasoby stawały się coraz obfitsze wraz ze wzrostem populacji, a zdecydowana większość dóbr stała się o niebo dostępniejsza dla przeciętnego człowieka.
  • obfitość zasobów rosła szybciej niż populacja, ponieważ każda dodatkowa istota ludzka wytworzyła więcej wartości, niż sama skonsumowała; to efekt ogromnego wzrostu produktywności – będący efektem ludzkich innowacji, postępu technologicznego oraz bardziej efektywnego wykorzystania zasobów w skali globu – dzięki globalizacji.

„Same duże populacje nie wystarczą jednak dla wytworzenia efektu nadobfitości, czego dojmującym przykładem są skrajnie ubogie Chiny i Indie w okresie przez rozpoczęciem reform gospodarczych. Aby wprowadzać innowacje, ludzie muszą mieć możliwość myślenia, mówienia, publikowania, kojarzenia się i niezgadzania się. Muszą mieć możliwość oszczędzania, inwestowania, handlu i osiągania zysków. Wymaga to znoszenia barier i wolnego handlu”.

Co ciekawe, globalne raporty agend ONZ na temat rozmiarów ubóstwa i niedostatku na świecie, potwierdzają ustalenia amerykańskich ekonomistów. Według „2024 Global Multidimensional Poverty Index (MPI)”, obecnie 1,1 mld ludzi na Ziemi, czyli 18,3 proc. populacji, żyje w dotkliwym wielowymiarowym ubóstwie; wśród nich jest 584 mln dzieci. Raport podkreśla jednak, że to ubóstwo jest silnie powiązane z konfliktami - krwawe wojny są bezpośrednią przyczyną nędzy aż 40 proc. wymienionych osób

Bank Światowy uściśla, że 659 milionów ludzi żyło w zeszłym roku w ubóstwie ekstremalnym, przy czym (mimo wspomnianych konfliktów) odsetek takich ludzi od dekad maleje: 200 lat temu, zanim rozwinął się kapitalizm, w skrajnym ubóstwie żyło ok. 90 procent mieszkańców naszej planety, pół wieku temu – 43 proc., w 2000 r. – 27,8 proc., a obecnie 8,5 proc.

Mamy tu więc dwa ciekawe zjawiska:

  • obszary dojmującej nędzy na świecie w realiach wolnego globalnego handlu szybko się zmniejszały i byłoby ich zasadniczo mniej, gdyby nie konflikty i wojny oraz brak wolności w wielu krajach; nie jest to jednak efekt celowej polityki państw czy koncernów, tylko efekt uboczny…. chciwości kapitalistów i ich menedżerów, co potwierdzałoby popularną tezę o „przypływie podnoszącym wszystkie łódki”
  • w krajach Zachodu, w tym w Ameryce, wzrosła dostępność wielu dóbr konsumpcyjnych i usług, ale potrzeby ludzi (i rodzaje tych potrzeb) rosły tak szybko, że w części krajów wzrost realnych wynagrodzeń za tym nie nadążył, co doprowadziło do zadłużenia państw i gospodarstw domowych; jednocześnie globalizacja (w parze z trendami prośrodowiskowymi i proklimatycznymi) stymulowała redukcję miejsc pracy w przemyśle, czego ofiarą padło wiele grup (i obszarów, jak Pas Rdzy); to jest także – jak już ustaliliśmy - efekt chciwości właścicieli i menedżerów firm dążących do maksymalizacji zysków; to każe skorygować tezę o „przypływie podnoszącym wszystkie łódki” – owszem, podnosi większość, ale te wielkie pod samo niebo, te małe tylko troszkę, a niektóre z małych zatapia, co prowadzi do zwiększenia podziałów ekonomicznych i napięć społecznych.

Ameryka jest tego wszystkiego przykładem klinicznym. Dlaczego?

Ile zarabia prezes, a ile zwykły pracownik

Wspomniany wcześniej raport amerykańskiego Economic Policy Institute (EPI) wskazuje, że w minionym roku prezesi 350 największych firm w Stanach Zjednoczonych zarabiali średnio 290 razy więcej niż typowy pracownik. „Wynagrodzenie CEO wzrosło od 1978 r. (od kiedy prowadzone są badania) o 1 085 proc. w porównaniu z zaledwie 24-procentowym wzrostem wynagrodzenia typowego pracownika” – czytamy w raporcie.

Autorzy przypominają, że w 1965 r. prezes dużej spółki zarabiał średnio 21 razy więcej od pracownika – i budziło to liczne kontrowersje, przede wszystkim dlatego, że w Europie (zwłaszcza poza Wielką Brytanią oraz – częściowo - Francją) ta różnica wynosiła ok. 10 razy, a w bloku sowieckim, także w Polsce, robotnik potrafił zarabiać nawet więcej od dyrektora.

Superciekawe w raporcie są też analizy rozkładu wynagrodzeń menedżerów. Jeszcze na początku XXI wieku normą było w miarę równomierne dzielenie się zyskami całej kadry zarządzającej, w efekcie czego kierownicy podlegający bezpośrednio prezesom zarabiali tylko 1,5 – 2 razy mniej od CEO. Obecnie w 350 topowych amerykańskich korpo elita stanowiąca zaledwie 0,1 proc. (promil!) najlepiej zarabiających pracowników nie będących członkami zarządu zarabia aż 10 razy mniej od prezesów.

„Rosnące płace zdają się nie odzwierciedlać większej produktywności kadry kierowniczej, tylko pozycję negocjacyjną; ta służy prezesom do przechwytywania niemal całych nadwyżek wynagrodzeń” – konkludują autorzy raportu. Dalej jest jeszcze ciekawiej:

"Dyrektorzy generalni zarabiają krocie ze względu na ich nadzwyczajny wpływ na właścicieli i zarządy korporacji, a nie ze uwagi na wyniki, umiejętności lub wkład, jaki wnoszą w rozwój swoich firm. Wygórowane wynagrodzenia dyrektorów generalnych przyczyniły się do wzrostu nierówności w ostatnich dziesięcioleciach – koncentrując zarobki na najwyższych szczeblach i pozostawiając mniej korzyści zwykłym pracownikom. Pozytywną stroną tego skądinąd niefortunnego trendu jest to, że wynagrodzenia dyrektorów generalnych mogą zostać ograniczone bez szkody dla wzrostu całej gospodarki" – komentuje Josh Bivens, główny ekonomista EPI.

Instytut proponuje rozwiązania mające ograniczyć możliwości CEO do osiągania coraz wyższych wynagrodzeń. Chodzi m.in. o:

  • przywrócenie wyższych stawek podatku dochodowego na samym szczycie władzy w korpo
  • zwiększenie wpływu wszystkich akcjonariuszy na kształt wynagrodzeń kadry zarządczej
  • wykorzystanie przepisów antymonopolowych i innych regulacji w celu ograniczenia siły rynkowej największych firm
  • wykorzystanie polityki podatkowej do zachęcania akcjonariuszy lub zarządów spółek do wywarcia presji na obniżenie wynagrodzeń prezesów.

Chodzi o to, by poprzez rozwiązania prawne i systemowe „ograniczyć zdolność dyrektorów generalnych do zmawiania się z zarządami korporacji w celu wymuszenia nadmiernych wynagrodzeń”. Jeśli się to nie zdarzy, „Stany Zjednoczone będą w coraz większym stopniu społeczeństwem, w którym zwycięzca bierze wszystko, a reszcie nie zostaje nic”.

Prawdziwy powód zwycięstwa Trumpa: bogactwo Trumpa i podobnych

Autorzy raportu EPI dowodzą na faktach i liczbach, że totalnie nierównomierny wzrost zysków właścicieli i wynagrodzeń topowych menedżerów prowadzi do rażącego wzrostu nierówności dochodowych w USA. Efekt ten wzmacniają obowiązujące od czasów Reagana zasady funkcjonowania giełdy: de facto poziom wynagrodzeń prezesów przestał być związany ze wzrostem produktywności, a nawet posiadaniem wyjątkowych kompetencji. Skutkiem jest wzrost podziałów i napięć społecznych. Paradoksalnie to one były jednym z podstawowych powodów zwycięstwa Donalda Trumpa, któremu w klasyczny wręcz sposób udało się w publicznych narracjach odwrócić kota ogonem.

Lewicowy kandydat na prezydenta Bernie Sanders postulował kilka lat temu wprowadzenie 95-procentowego podatku od nadzwyczajnych zysków. Prezydent Joe Biden miał trzy lata temu pomysł na wprowadzenie minimalnego podatku dochodowego dla miliarderów (Billionaire Minimum Income Tax): gospodarstwa domowe o majątku szacowanym na ponad 100 milionów dolarów miałyby płacić federalny PIT nie niższy niż 20 proc. łącznych dochodów. Jak wynika z analizy Rady Doradców Ekonomicznych i Urzędu Zarządzania i Budżetu (OMB), 400 najbogatszych rodzin w Ameryce, z których każda dysponuje majątkiem o wartości powyżej 2 mld dolarów, płaci federalny podatek dochodowy w średniej wysokości 8,2 proc., gdy przeciętny amerykański podatnik oddaje rządowi 13,3 proc. Rozwiązanie spotkało się jednak ze skrajną niechęcią Kongresu.

Republikanie uważają podobne działania za „komunizm”. Cała polityka administracji Donalda Trumpa zmierza w praktyce w odwrotnym kierunku niż propozycje EPI: najbogatsi mają mieć jeszcze więcej. Nawet, gdyby jakimś cudem udało się doprowadzić do znaczącej reindustrializacji USA, to nie na zasadach znanych „Johnowi” z lat 60. i 70., gdy robotnik zarabiał tylko 20 razy mniej od prezesa, albo nawet w chwili upadku komunizmu w Europie na przełomie lat 80. i 90., gdy ta różnica wynosiła 60 razy. Najbardziej prawdopodobna reindustrializacja to taka, w której… w ogóle nie ma miejsca pracy dla Johna, a wszystko robią roboty i AI. Tego wymaga skuteczna konkurencja z Chinami, ale też Europą: w najnowszych fabrykach jest 2 tys. robotów na 10 tys. zatrudnionych, a budowanych automaty przejmują wszystko pod okiem algorytmów i inżynierów IT.

Zarobki prezesów i pracowników w Polsce i Europie

Zjawisko nierówności wynagrodzeń w Unii prowadzi m.in. Europejska Konfederacja Związków Zawodowych (ETUC). Według jej wyliczeń, prezesi 100 największych firm na Starym Kontynencie w 2024 roku otrzymali średnie wynagrodzenie w wysokości 4 147 440 euro. To około 110 razy więcej od przeciętnego zarobku szeregowego pracownika (37 863 euro rocznie). Esther Lynch, sekretarz generalna ETUC, stwierdziła w komentarzu, że „potrzebujemy zrównoważenia gospodarki poprzez zwiększenie liczby pracowników otrzymujących wynagrodzenia ustalane w ramach układów zbiorowych pracy”.

Związkowcy przekonują, że „bardziej sprawiedliwe (równomierne) wynagradzanie pomogłoby ograniczyć narastające niedobory siły roboczej w Europie” (bo niskie płace zniechęcają ludzi do wykonywania danej pracy) oraz „zwiększyć strumień pieniędzy powtórnie nakręcających gospodarkę”. Dobrze wynagradzani pracownicy wydają przecież większość zarobków na lokalne towary i usługi, a nieprzytomnie bogacący się prezesi - milionerzy „gromadzą oszczędności na zagranicznych kontach”.

Opisane przez ETUC różnice w wynagradzaniu prezesów i szeregowych pracowników nie są takie same we wszystkich krajach. Generalnie w UE jest równiej niż poza UE (wyjątkiem pozostaje równościowa Norwegia – to casus całej Skandynawii), a liderami równości są Duńczycy, Holendrzy, Finowie i Szwedzi.

Z ankiety dziennika "De Volkskrant" przeprowadzonej w gronie 112 największych firm w Niderlandach wynika, że przeciętny prezes zarządu dużej firmy w Holandii zarabia 2,2 mln euro, czyli „tylko” 40 razy więcej od średniej pensji swoich pracowników. Podobnie wygląda to w Danii.

Wynagrodzenia zarządów spółek giełdowych w Polsce bada cyklicznie Grant Thornton. Z raportów firmy wynika, że w 2009 r. przeciętne roczne wynagrodzenie zarządów spółek notowanych na warszawskiej giełdzie wynosiło 2,3 mln zł, w 2019 – niespełna 2,6 mln zł, w 2021 – 3,2 mln zł, a w 2023 r. już blisko 4 mln zł.

A jak wyglądało średnie roczne wynagrodzenie członka zarządu?

  • 2009 r. – 479 tys. zł (pracownik 37,2 tys. zł – 10,2 razy mniej)
  • 2019 r. – 617 tys. zł (pracownik 59 tys. zł – 10,5 razy mniej)
  • 2021 r. – 796 tys. zł (pracownik 68 tys. zł – 11,7 razy mniej)
  • 2022 r. – 917 tys. zł (pracownik 77 tys. zł – 11,9 razy mniej)
  • 2023 r. – 950 tys. zł (pracownik 90,5 tys. zł – 10,5 razy mniej)

Raporty Grant Thornton wskazują na znaczne różnice w wynagrodzeniach topowych menedżerów. Członek zarządu w PCC Rokita zarobił w 2023 r. średnio 18,4 mln zł, a członek władz drugiego na liście Wawelu - 6,1 mln zł, a więc trzy razy mniej. W Allegro na wynagrodzenia zarządu poszło 40,9 mln zł, w Santander BP niewiele mniej, ale w zestawieniu są spółki, w których wynagrodzenie zarządu kosztowało… zero złotych. W czołowych firmach wynagrodzenie prezesa jest ponad 100 razy wyższe od zarobków pracownika.

Temat ten wzbudza ożywione dyskusje także poza UE. W Szwajcarii obywatele większością ponad dwóch trzecich głosów poparli już dekadę temu w ogólnokrajowym referendum ograniczenie skrajnie wysokich wynagrodzeń menedżerów - nawet 500 razy wyższych od płac szeregowych pracowników. Inicjatorzy referendum pytali: Czy taki poziom zarobków odzwierciedla wkład w sukces firmy? Czy niebotyczne premie podnoszą jakość zarządzania? Helweci wyrazili masową wątpliwość i zdecydowali, że o wysokości zarobków topowych menedżerów decydować będą nie koterie, lecz walne zgromadzenia wszystkich akcjonariuszy. Zakazano odpraw, zaliczek i premii na nabycie i sprzedaż firm. A wszystko pod groźbą trzech lat więzienia i potężnych grzywien.

W tym samym czasie Komisja Europejska ograniczyła dopuszczalne premie bankierów. Szwajcarscy Młodzi Socjaliści chcieli pójść dalej i postulowali, by menedżerowie i szefowie firm mogli zarabiać maksymalnie 12 razy więcej niż ich najgorzej opłacani pracownicy, ale w kolejnym referendum propozycja została odrzucona jako zbyt radykalna. Główny argument: czołowe firmy, jak Novartis, Roche, Swiss Re, UBS czy Credit Suisse, mogłyby się wynieść do krajów, w których prezesi mogą zarabiać… ile chcą. Jak w USA.

Clue problemu tkwi w tym, że globalne koncerny są dziś większe państw. Wartość aktywów wielu topowych banków przewyższa PKB krajów, w których te instytucje mają siedziby, a zarządy zarabiają dziennie więcej niż prezydenci i premierzy przez cały rok. Co więcej, żadne z państw nie jest w stanie narzucić globalnym gigantom własnych reguł i ograniczeń. Im większy koncern, tym łatwiej optymalizuje swe funkcjonowanie i tym skuteczniej unika limitów i podatków – przy pomocy „przyjaznych krajów”.

Globalizacja służy bogatym do redukcji kosztów poprzez przenoszenie działalności tam, gdzie można najtaniej nająć odpowiednich pracowników (np. Chin, Indii, ale też – Polski) oraz – w równym stopniu - do maksymalizacji tak osiąganych zysków na wszelkie inne sposoby.

Jedynym remedium byłaby ścisła współpraca państw rozumiejących konsekwencje narastających nierówności. Muszą w niej jednak uczestniczyć wszystkie kluczowe gospodarki globu. W epoce tężejącego protekcjonizmu i nacjonalizmu gospodarczego w ogóle się na to nie zanosi. Zwłaszcza że Donaldowi Trumpowi o wiele bliżej do tych, którzy wciąż zyskują na tak poukładanym świecie świata, niż do tracącego dystans „szarego Amerykanina”, dzięki któremu obecny prezydent wygrał wybory.

John przydaje się tylko na wiecach oraz jako przedmiot kolejnych kłamstw i manipulacji.