Mieliśmy dawno umrzeć, a żyjemy. Ziemia miała nie wyżywić miliarda ludzi, a żywi osiem miliardów i da radę udźwignąć dziesięć. Czy to oznacza, że apokalipsa nam nie grozi? Przeciwnie, już jest! Ale nie taka, jak w Biblii, tylko taka, jak… zawsze. Anihiluje miejscowo. Nasyła na nas stada czarnych łabędzi, które jednym zwiastują zagładę, a innym szansę na przełom w grze – i kosmiczne zyski. Kochani, witajcie w rzeźni numer 1157!

Dlaczego przeniesiona z Playstation na ekrany telewizorów apokaliptyczna fabuła gry „The Last Of Us” bije rekordy popularności, zbierając przy tym świetne oceny krytyków i nas, szarych widzów – chłonących przerażające sceny z popcornem non-GMO i dietetyczną colą w dłoniach (trzeba mieć trochę frajdy z resztek życia na kończącej byt planecie). Wielu uważa, że ta wizja trafiła w swój czas: równie dobrze sprzedawałaby się za Ramzesa XIII, za Sylwestra II, za Baudelaire’a i dekadencji, w latach II wojny, za Konwickiego, w dniach kryzysu w Zatoce Świń czy też u progu obecnego millenium. Ludzie czuli wtedy podskórnie, że (cytując „Matrix” braci Wachowskich, którzy stali się w interludium apokalips siostrami Wachowskimi) „z tym światem jest coś nie tak”. Nie inaczej mamy dziś. Wystarczy się wczytać w badania nastrojów polskich przedsiębiorców. Ilu z nich – od miesięcy - wieszczy katastrofę?! I ona naprawdę nadejdzie! Jak zawsze – mordując wybiórczo. Kogo?

Odpowiedzi na to fundamentalne pytanie udzielają chętnie celebryci nauk prognostycznych, będących naukami w tym sensie, jak socjologia i ekonomia, czyli mocno nieścisłymi. Problem z najsławniejszymi z wieszczy polega na tym, że malują oni wizje efektowne, wstrząsające - i holistyczne, czyli obejmujące zagładę całego świata lub całej planety (co z punktu widzenia Ziemianina na jedno wychodzi, chyba że jakiś Musk, Branson czy Bezos stworzy nowy ląd na Marsie lub poza Drogą Mleczną, ze znośnym czasem podróży). Coś takiego świetnie sprzedaje się w mediach. Sęk w tym, że szary śmiertelnik po zbyt potężnej dawce mniemanej apokalipsy ma mózg wypełniony scenami rodem z bombastycznych filmów Rolanda Emmericha: a to, że Ziemia się udusi od CO2, a to że dżungla masowo wycinana nad Amazonką wyrośnie na Marszałkowskiej, a to że topniejące lodowce zaleją wszystko z wyjątkiem Kasprowego i Czomolungmy. I te wizje naprawdę nie biorą się z kina, lecz od szanowanych naukowców.

Reklama

Jeden z nich, Paul R. Ehrlich, ekstremalnie zasłużony profesor Stanfordu, i jego żona Anna napisali w 1968 roku słynną książkę „Population Bomb”. Dedykowali ją 14-letniej wówczas córce. Jedną z kolejnych głośnych pozycji „Population Explosion” z 1990 r. poświęcili wnukom. Od ponad półwiecza konsekwentnie twierdzą – popierając to wyliczeniami i innymi dowodami – że ludzkość sczeźnie z powodu przeludnienia Ziemi. Na okładce kolejnych wydań „Bomby populacyjnej” widnieje dramatyczne pytanie: „Kontrola populacji czy wyścig ku zapomnieniu?”. Ponoć zaczytywali się w tym komunistyczni przywódcy Chin, wprowadzając i brutalnie egzekwując zasadę „jednego dziecka”. W podtytule Ehrlich wybił: „Kiedy będziesz czytać te słowa, umrze czworo ludzi. Większość to dzieci”.

W 1968 r. naukowiec wieszczył: "Nic nie może zapobiec znacznemu wzrostowi śmiertelności na świecie".

W 1970: "W ciągu najbliższych 15 lat nadejdzie koniec, a przez koniec mam na myśli całkowite załamanie zdolności planety do utrzymania ludzkości."

W 1980: "Gdybym był hazardzistą, założyłbym się nawet o pieniądze, że Anglia nie będzie istnieć w roku 2000."

Ehrlich nie jest pionierem takich przepowiedni. Pojawiły się one na długo przed wynalezieniem przez ludzkość hieroglifów, węzełków kipu i narzekania „na tę dzisiejszą młodzież”. Bywają fundamentem całych religii - i polityk publicznych. Równie często stają się inspiracją do innowacji; spanikowani ludzie zaczynają sobie bowiem zadawać pytanie: Jak nie dopuścić do katastrofy? (notabene tytuł książki Ehrlichów z 2013 r. brzmi: „Czy da się uniknąć upadku światowej cywilizacji?”). Problem w tym, że z powodu apokaliptycznych wizji totalnej zagłady ludzie często błądzą, tracąc czas na dywagacje i rozwiązania, które z perspektywy czasu okazują się chybione, a w dodatku - rozbrajająco śmieszne.

Weźmy konie. Przez kilka stuleci były one – całkiem dosłownie – napędem rozwoju cywilizacji. Ten proces osiągnął swe apogeum pod koniec XIX wieku – z tym, że prawie nikt (oprócz pionierów motoryzacji – co ciekawe: elektrycznej) nie mówił wtedy głośno, że to jest apogeum. Dominowało przerażenie. Spójrzmy na liczby: w Nowym Jorku mieszkało 3,5 mln ludzi. Pracowało dla nich ciężko 200 tys. koni. Miało to swoje odorowo-estetyczno-zdrowotne konsekwencje. Przeciętny koń zostawia na ulicy od 10 do 15 kilogramów łajna dziennie. Końskie odchody stanowiły więc wówczas główną nawierzchnię miejskich arterii i innych traktów. Żerowały na tym owady, roznosząc choroby zabijające codziennie tysiące mieszkańców.

Z problemem mierzyły się wszystkie wielkie miasta. Kilka lat przed końcem XIX stulecia poważni publicyści „Timesa” wyliczali czarno na białym, że za sprawą rozwoju transportu konnego w ciągu półwiecza Londyn utonie pod trzymetrową warstwą łajna. Nowojorska prasa ostrzegała, że stanie się to w ciągu 30 lat. Podobne wizje musiały się pojawić na przełomie wieków w zamieszkanej przez 600 tysięcy ludzi i 14 tysięcy koni Warszawie. Problem w tym, że wszyscy tak uparcie wpatrywali się w czarne łabędzie, że nie zauważyli… czarnych koni, czyli coraz liczniejszych gejmczendżerów.

ikona lupy />
Zbigniew Bartuś / Forsal.pl

Chodzi tu nie tylko o raczkującą motoryzację, która miała się wkrótce umasowić za pomocą wizjonerów pokroju Forda. Marian L. Tupy z Human Progress (humanprogress.org), ruchu pokazującego w prosty sposób, jak bardzo zwiększyła się w ciągu stuleci dostępność wszelkich dóbr na całym świecie - i niosącego w ten sposób, w silnej opozycji do Ehrlichów, optymistyczne przesłanie dla ludzkości – przypomina bardzo pouczającą historię z połowy XIX wieku. Jedynym sposobem na dostarczenie przesyłki na wielkie odległości było wówczas nadanie jej u któregoś z przewoźników konnych. Przykładowo przesłanie paczki o wadze niespełna 60 gramów na odległość 2 tysięcy mil z St. Joseph w stanie Missouri do Sacramento w Kalifornii zajmowało 25 dni. W 1860 r. pomysłowy przedsiębiorca skrócił ten czas do 10 dni. Jak? Porozstawiał wypoczęte konie na całej trasie co kilkanaście mil i zmieniał je, dzięki czemu powozy mogły pędzić znacznie szybciej. Usługa taka kosztowała początkowo 5 dolarów, czyli równowartość ówczesnego wynagrodzenia za 62,5 godziny pracy robotnika. Dziś byłoby to prawie 2,2 tys. dolarów!

Pony Express święcił triumfy, nie mając konkurencji, ale 18 miesięcy po jego uruchomieniu pojawiło się coś, co zabiło cały ten biznes: pierwsza transkontynentalna linia telegraficzna. Western Union zaczął jej budowę 4 lipca i ukończył 24 października 1861 roku. Dwa dni później Pony Express przestał kursować. „Elektrony zastąpiły konie jako najszybszy sposób przesyłania informacji, bo potrafiły pędzić z prędkością bliską światłu za (prawie) darmo, gdy konie – 10 mil na godzinę za wielkie pieniądze” – komentuje Tupy, przypominając, że to był dopiero początek prawdziwego skoku. Dzisiejsze światłowody potrafią przesyłać w mgnieniu oka niewyobrażalnie więcej danych niż miedziane druty przez rok. W ramach sieci 5G są zintegrowane z komunikacją bezprzewodową, o której w czasach Pony Express nikt nie marzył. Ale już w czasach debat o furach końskich kup w Nowy Jorku i Londynie – tak. Pod koniec XIX wieku Marconi i Tesla stworzyli podstawy łączności radiowej.

Co istotne, innowatorzy nie zawsze noszą w głowie holistyczną wizje zmiany. Weźmy Morse’a, którego telegraf zabił Pony Express. Jego pierwsza wiadomość – przesłana 24 maja 1844 z Sądu Najwyższego w Waszyngtonie do Baltimore – brzmiała „What hath God wrought” („Co Bóg uczyni”) i była cytatem z biblijnej Księgi Liczb. Ten sam Morse potrafił zaciekle bronić niewolnictwa, jako – również – boskiej woli.

To powinno nas uczyć, że do proroków, i do wizjonerów warto podchodzić z ostrożnością. Ale na tyle umiarkowaną, by nie dać się zadziobać czarnym łabędziom i zarazem nie przeoczyć gejmczendżerów. I jedne, i drugie każdy z nas ma już dziś nie tylko za oknem czy w pracy, ale i we własnym domu.

Jakie? Proszę się rozejrzeć!