Z problemem mierzą się wszyscy globalni giganci. I sygnalizują coraz głośniej, że jeśli system edukacji nie dostarczy im pożądanej liczby wykształconych kadr, to opuszczą nasz kraj. Powinno nas to obchodzić, bo de facto głównie oni windują dochody Polaków. Ale klasa polityczna woli debatować o niższości robaka nad schabowym oraz pilocie TV z pięcioma przyciskami do jedynie słusznych pasków.

Wielu moich znajomych z dziką satysfakcją śledzi burzę, jaka rozpętała się w Wielkiej Brytanii po słynnej już przemowie sir Keira Starmera. Lider Partii Pracy wygłosił w Izbie Gmin coś na kształt lamentacji nad upadkiem królestwa pod rządami Partii Konserwatywnej. Dowodem na upadek mają być prognozy, że przy dotychczasowym wzroście PKB dochód przeciętnej rodziny w UK będzie pod koniec dekady – po uwzględnieniu parytetu siły nabywczej - niższy od dochodu przeciętnej rodziny w Polsce. Tak, tej Polsce, z której jeszcze dekadę temu przyjeżdżało na Wyspy miliony desperatów podejmujących pracę za najniższe stawki i (jak głosił jeden z głównych kocopołów brexitowych) kradnących karpie ze stawów w Hampstead Heath i Newsham Park. Sir Starmer zasugerował młodym Brytyjczykom, by zaczęli uczyć się polskiego, bo będzie przydatny w pracy na zmywaku w Białymstoku i kładzeniu bruku w Jeleniej Górze.

Oczywiście wielu z nas ta wizja łechce, nie tylko dlatego, że odzywa się w nas wiecznie żywy, doskonale opisany przez Konwickiego, kompleks polski, ale i z tego powodu, że odczytaliśmy tę lamentację jako pochwałę polskiego sukcesu. Starsze pokolenia, urodzone w PRL-u, a harujące przez większość życia w realiach, które wulgarnie, ale supertrafnie nazwano „kulturą zap…u”, pragną poczuć, że te wszystkie wyrzeczenia 24/7, także masowe migracje i powroty, miały sens. Z kolei młodsze generacje, rozdyskutowane o kwestiach, które były dla poprzedników niewyobrażalną abstrakcją – jak wellness, wellbeing, work-life-balance i czterodniowy tydzień pracy – całkowicie porzucają kilkusetletnie kompleksy. Problem w tym, że cała ta wizja to w ogromnej mierze halucynacja wywołana naszymi niecierpliwymi pragnieniami i cynicznymi manipulacjami polityków.

Reklama

Kto płaci Anglikom, a kto Polakom

Sir Starmer wcale nie powiedział tego, co powiedział, by wychwalać wzrost gospodarczy nad Wisłą, tylko po to, by w możliwie porażający sposób oddać skalę upadku gospodarczego nad Tamizą. Po drugie – z tym bogactwem (i biedą) to nie jest wcale taka prosta sprawa, jak mogłoby wynikać z wypowiedzi lidera labourzystów. Prawdziwe bogactwo, podobnie jak demokrację, uprawia się niczym trawę w Wimbledonie: siejesz, kosisz, podlewasz, kosisz, podlewasz, kosisz, podlewasz… I tak przez 500 lat. Tyle mają tzw. „starte pieniądze” nad Tamizą, Severn i Tay. A nad Wisłą, Wartą i Bugiem – „stare pieniądze” mają góra cztery dekady (w przypadku części rzemieślników, handlowców i byłych „badylarzy”), a częściej trzy z hakiem (tzw. dzieci ustawy Wilczka). To wywołuje oczywiste skutki gospodarcze.

Spójrzmy na pięć największych firm brytyjskich: Shell osiągnął w poprzednim roku rozrachunkowym przychody (wedle Forbesa) 261,5 mld funtów, czyli 1,4 bln złotych, BP – 157,7 mld funtów, Rio Tinto Group – 63,5 mld funtów, Legal & General Group – 62,5 mld funtów, a Tesco – 54,8 mld funtów. Daje to razem 600 mld funtów, czyli 3,2 bln zł. To więcej niż cały PKB Polski (w 2022 r. po raz pierwszy przekroczyliśmy 3 bln zł, przy 14,4 proc. inflacji). A mówimy tu o obrotach, przypomnijmy, zaledwie 5 firm.

ikona lupy />
Zbigniew Bartuś / Forsal.pl

Wedle raportów UNCTAD World Investment Wielka Brytania należy od lat do dziesiątki największych na świecie odbiorców inwestycji zagranicznych – mowa o kwotach rzędu 60 mld dolarów rocznie. W Polsce jest to ok. 4 mld dol. rocznie. Równocześnie Brytyjczycy są jednymi z największych inwestorów globu: wydają za granicą ok. 30 mld dol. rocznie. Polskie firmy OD ZARANIA zainwestowały poza granicami kraju łącznie ok. 27 mld dolarów, gdy skumulowana wartość brytyjskich inwestycji za granicą przekroczyła już trzy lata temu 2 biliony dolarów. Daje to Zjednoczonemu Królestwu piąte miejsce w świecie. Z kolei skumulowana wartość obcych inwestycji na Wyspach wynosi również ok. 2 bln dolarów i jest to zdecydowanie najwięcej w Europie (w świecie Brytanię wyprzeda tylko USA).

Jak to się przekłada na miejsca pracy i dochody przeciętnych śmiertelników? Głównymi pracodawcami w Zjednoczonym Królestwie są wielkie, duże i średnie (prywatne) firmy brytyjskie. Poziom wynagrodzeń jest w nich bardzo podobny do tego w największych przedsiębiorstwach zagranicznych, które zainwestowały na Wyspach (głównie amerykańskich). Część ekspertów uważa, że słabością brytyjskiej gospodarki jest to, iż opiera się ona w 80 procentach na usługach (w tym na bardzo silnym sektorze finansowym); przemysł został w większości wyprowadzony poza kraj (wytwarza ok. 10 proc. PKB); w pandemii, gdy posypały się globalne łańcuchy dostaw, pojawiły się plany jego odbudowy.

W Polsce wygląda to diametralnie inaczej. Przeciętne wynagrodzenie jest silnie windowane przez zatrudniających ponad 2 mln ludzi inwestorów zagranicznych oraz – w mniejszym stopniu – monopole zależne od państwa (czytaj: rządu), głównie w sektorze wydobywczym, paliwowym i energetyce. Zależność dochodów przeciętnego mieszkańca od kapitału zagranicznego najbardziej widoczna jest w największych miastach, jak Warszawa, Kraków, Wrocław, Gdańsk, Katowice, Poznań, w których ulokowali swe siedziby globalni potentaci technologiczni, ale nie tylko. Również fabryki pobudowane na zielonych łąkach na polskiej prowincji momentalnie podbiły średnie lokalne stawki wynagrodzeń.

Jeśli wejdziemy w szczegóły, możemy się wręcz przerazić, jak silne jest uzależnienie polskiego dobrobytu od zagranicznych inwestorów. Kraków dwa lata temu wyprzedził Warszawę w rankingu metropolii o najwyższym przeciętnym wynagrodzeniu w sektorze przedsiębiorstw zatrudniających powyżej 9 osób. W styczniu 2023 roku przeciętne wynagrodzenie wyniosło pod Wawelem ponad 8,4 tys. zł, gdy średnia dla całej Małopolski to 7,1 tys. zł; i trzeba pamiętać, że to jest średnia myląca, ponieważ uwzględnia stawki w Krakowie. W rzeczywistości w małopolskich interiorze wynagrodzenia w firmach większych niż mikro nie przekraczają 6 tys. zł, zaś w dominujących w regionie mikroprzedsiębiorstwach są zbliżone do świętokrzyskich, czyli między 4 tys. zł a 4,5 tys. zł. A to dwa razy mniej od średniej krakowskiej.

Ta średnia również jest mocno zawyżona przez jedną grupę: ponad 100 tys. zatrudnionych w oddziałach globalnych korporacji. W niej z kolei najlepiej zarabia ok. 50-tysięczna podgrupa specjalistów i inżynierów IT. Mówimy tu o stawkach od kilkunastu tysięcy złotych wzwyż. Trudno zignorować fakt, że najwyżej 10 procent takich najlepiej płatnych miejsc pracy tworzą firmy polskie. Resztę wykreowali inwestorzy zagraniczni – i giganci, i startupowcy (w Krakowie swoje centra rozwojowe ulokowało kilka jednorożców, czyli startupów wartych ponad miliard dolarów; żaden z nich nie jest polski).

W Warszawie dominacja globalnych potentatów nie jest aż tak ogromna, ale również trudna do przeoczenia. I z pewnością nie wolno jej lekceważyć. Tym bardziej, że przychody generowane przez obecnych nad Wisłą inwestorów zagranicznych (w poprzednim roku było to pół biliona dolarów) w coraz większym stopniu wpływają na wysokość i wzrost polskiego PKB.

Dokąd zmierzają Chiny Europy

Wielu komentatorów podkreśla z satysfakcją, że udział przemysłu w gospodarce wynosi w Polsce aż 20 procent, czyli dwa razy więcej niż w Wielkiej Brytanii czy Francji i niewiele mniej niż w Niemczech. Sęk w tym, że najwartościowsze – innowacyjne, przyszłościowe, komfortowe i dobrze wynagradzane – miejsca pracy tworzą tu głównie, poza państwowymi monopolami, inwestorzy zagraniczni.

Po wejściu do Unii Polska stała się „Chinami Europy”. Produkujemy lwią część lodówek, pralek, komponentów RTV i części samochodowych w tym rejonie globu. Owszem, tych fabryk nie przenosi się tak łatwo jak centrów usług wspólnych i innych biur, ale – po pierwsze – w dzisiejszym świecie takie przenosiny stają się faktem, a po drugie – właśnie przemysł poddawany jest najszybszej automatyzacji i robotyzacji. Dotąd można było zakładać, że inwestorzy będą korzystać z zasobów polskiej siły roboczej, dopóki ta będzie dostępna w konkurencyjnej cenie. Teraz doszedł kolejny, niemal równie istotny warunek: inwestorzy muszą mieć w Polsce dostęp do odpowiedniej ilości zielonej energii, bo w przeciwnym razie za kilka lat nie będą w stanie sprzedawać tych wszystkich pralek, lodówek i komponentów na europejskim rynku. A ten jest przecież głównym odbiorcą produktów wytwarzanych w „Chinach Europy”.

Trzeba by się więc skupić na kształceniu odpowiedniej ilości kadr do przemysłu 4.0, a jednocześnie zadbać o rozwój OZE, np. wiatraków. Tymczasem dla części klasy politycznej wiatraki stały się takim samym narzędziem ogłupiania wyborców jak robaki.

Na spotkaniu zorganizowanym niedawno w teatrze KTO przez Stowarzyszenie Lepszy Kraków przedstawiciele zagranicznych inwestorów z sektora technologii po raz pierwszy tak głośno i otwarcie mówili o możliwości wyprowadzki z Polski – w perspektywie pięciu lat. Giganci zaczną opuszczać nasz kraj, jeśli nadal będą się zmagać z niedoborem talentów i brakiem realnych działań służących zapewnieniu im czystej energii (a właściwie sabotażem w tej palącej kwestii). Reprezentant amerykańskiego potentata IT powiedział wprost, że połowę tak świetnie płatnych, a utrzymywanych przez zagraniczne korpo, miejsc pracy w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Gdańsku itd. już dziś da się łatwo i szybko zastąpić przez samouczące się algorytmy.

Ten proces (skutkujący masowymi zwolnieniami pracowników) właśnie dokonuje się na Zachodzie i na dniach dotrze nad Wisłę; jeśli jeszcze nie dotarł, to tylko dlatego, że taniej jest tak, jak jest. Jedynym sposobem na zachowanie setek tysięcy świetnych etatów w Polsce jest więc dostarczenie na rynek specjalistów najwyższej klasy, zajmujących się nie prostymi czynnościami, lecz pracami badawczo-rozwojowymi, innowacjami, kreowaniem nowych produktów – ale też nowych potrzeb dla cyfrowego społeczeństwa wyzwolonego od mozolnej i ciężkiej orki.

Wykształcenie odpowiedniej liczby takich osób w tak zorganizowanym systemie edukacji, z takimi priorytetami i celami, jest wręcz niemożliwe. A musimy mieć ich MNÓSTWO za dwa, trzy, góra pięć lat. Czyli trzeba by zacząć działać już DZIŚ. Tylko wtedy mamy szansę przeistoczyć się z „Chin Europy” w Dolinę Algorytmów współkreującą nowy świat i jego nowe zasady.

Jeśli tego nie pojmiemy i nie obudzimy się ze złudnego snu o samoistnie Wielkiej Polsce, szybciej niż nam się wydaje przeistoczymy się w coś na kształt upadłego Detroit i Pasa Rdzy. Ludzi nie stać tam na schabowego. Zostają robaki.