Pamiętacie, w jakie gry komputerowe graliście w młodości? Ja pamiętam.
Najpierw była „Cywilizacja” i wirtualne podboje terytorialne w pokoju nauczycielskim po lekcjach (na całą szkołę dostępny był tylko jeden pecet). Potem „Diablo” i przemarsz przez kręgi piekielne w pierwszej komputerowej pracowni, a w końcu GTA i robienie ulicznej rozróby na własnym sprzęcie i we własnym pokoju. Wtedy – było to ponad dwie dekady temu – nie spodziewano się, że rozrywka, która w oczach rodziców uchodziła za zwykłe marnotrawstwo czasu, stanie się jedną z największych i najbardziej zyskownych branż na świecie. A jednak. Wartość rynku gier szacuje się dzisiaj na 159 mld dol., które pochodzą z kieszeni 2,7 mld graczy.
Nikt nie spodziewał się też, że to polska branża stanie się siódmą pod względem obrotów na świecie. Działa u nas już ponad 440 producentów gier zatrudniających prawie 10 tys. ludzi. I na pewno nikt nie przypuszczał, że polski rząd nazwie kiedyś „dobrem narodowym” rodzimy sektor gamedev (od „game development”). Te miłe słowa padają w opublikowanym we wrześniu bieżącego roku raporcie „The Game Industry of Poland”, przygotowanym przez Polską Agencję Rozwoju Przedsiębiorczości we współpracy z m.in. Ministerstwem Rozwoju. Rząd nie tylko cieszy się z rozwoju rynku gier, lecz także chce wspierać go różnymi programami. Problem w tym, że gry komputerowe i inne formy wirtualnej rozrywki są dzisiaj oskarżane o obniżanie produktywności w gospodarce. Gdy sektor gamedev rośnie szybko, reszta gospodarki rośnie wolniej.

Zagadka znikającej produktywności

Reklama
To, że stopa wzrostu produktywności w gospodarce spada, nie jest tezą kontrowersyjną – czy to mowa o produktywności pracy rozumianej jako wartość wytwarzana przez pracowników w ciągu godziny pracy (labour productivity), czy o tzw. łącznej produktywności czynników produkcji, czyli stosunku zagregowanego produktu do zagregowanych zasobów koniecznych do jego wytworzenia (TFP – Total Factor Productivity). W gospodarkach rozwiniętych oba wskaźniki produktywności najwyższą dynamikę wzrostu odnotowały w latach 60. i 70. XX w. (odpowiednio 3 proc. i 2 proc.), a potem było już tylko gorzej. Dzisiaj produktywność pracy idzie w nich w górę zaledwie o niecały 1 proc. rocznie, a TFP nie rośnie niemal wcale.
Jednocześnie w gospodarkach rozwiniętych spada liczba przepracowanych godzin per capita. Ludzie pracują dzisiaj średnio 37 godzin w tygodniu, podczas gdy pół wieku temu było to jeszcze ponad 40 godzin. W Polsce sytuacja jest wciąż znacznie lepsza: w ciągu ostatniej dekady średni wzrost produktywności pracy wyniósł u nas 3,4 proc., a wzrost TFP ponad 2 proc., przy czym pracujemy średnio 39 godzin tygodniowo. Istnieje jednak duże prawdopodobieństwo, że to się zmieni na gorsze, gdy już dogonimy Zachód. To znaczy, że nas też ogarnie słodkie lenistwo.

Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP