Jakie ma pan prognozy dla naszej gospodarki, w tym w kwestii inflacji na najbliższe lata?
Z dużym prawdopodobieństwem czeka nas spowolnienie, które było widoczne już na chwilę przed pandemią, choćby w zachowaniu handlu międzynarodowego i produkcji sprzedanej przemysłu. Nie sądzę, żeby miało ono charakter recesji. Jeżeli chodzi o inflację, prawdopodobnie będzie tak, jak pokazują prognozy najważniejszych ośrodków analitycznych. To znaczy, że główne impulsy wystąpią w roku 2022 i 2023, a potem inflacja będzie spadać. Choć oczywiście jest tutaj sporo niepewności, związanej m.in. z wojną. Dla przykładu, wydarzenia w regionie przekładają się na gwałtowne zmiany kursu walutowego, a te z kolei wpływają na zmiany cen paliw i towarów importowanych. Do tego nie wiemy, jaki będzie dalszy kurs polityki gospodarczej. Wydaje się, że czeka nas kilka chudszych lat, tzn. takich, gdzie wzrost gospodarczy będzie niższy niż dotychczas przy jednoczesnej uporczywej inflacji.
Co to wszystko oznacza dla przyszłych rządzących?
Sytuacja po wyborach nie będzie łatwa, niezależnie od ich wyniku. Będziemy mieli do czynienia z pogarszającym się stanem finansów publicznych, relatywnie wysoką, mocno powyżej celu, inflacją, a do tego spowolnieniem gospodarczym.
Reklama
Problem polega na tym, że sytuacja budżetowa jest na tyle trudna, że może być konieczne, np. ze względu na wzrost kosztów obsługi długu, gwałtowne hamowanie z wydatkami socjalnymi i ewentualne podnoszenie podatków. A to z kolei będzie pogłębiało spowolnienie.
Może być zatem tak, że następny rząd nie będzie miał wyboru - będzie zmuszony do cięć czy podwyżek podatków, jak to było z podwyżką VAT w roku 2011, wymuszoną przez spowolnienie gospodarcze po kryzysie finansowym i rosnące koszty reformy systemu emerytalnego.
Rozumiem zatem, że marzenia o inwestycjach w to, czego nam brakuje, czyli np. większych nakładach na naukę, edukację, zdrowie, czy inwestycje w kolej należy odłożyć. Nie stać nas na to, żeby się rozwijać, odbudować obszary degradowane w ostatnich latach?
Rozdzieliłbym to pytanie na dwie rzeczy. Jedno to nakłady na usługi publiczne. Wydaje się, że w obecnej sytuacji trudno spodziewać się ich znaczącego wzrostu, oczywiście w relacji do PKB, bo to, że one będą kosztować więcej ze względu na wzrost cen, to jest pewne.
Druga sprawa to inwestycje infrastrukturalne. Przez wiele lat ciągnęły je fundusze unijne, lecz wraz z rozwojem infrastruktury znaczenie tych inwestycji jest mniejsze.
Jednak to, czego u nas najbardziej brakuje, to inwestycje prywatnych przedsiębiorstw. Zarówno chodzi o inwestycje w tzw. kapitał produkcyjny, czyli zwiększanie mocy wytwórczych przedsiębiorstw i ulepszanie istniejących procesów produkcji, jak i inwestycje w cyfryzację i technologie pozwalające oszczędzać energię. W Polsce poziom cyfryzacji przedsiębiorstw jest bardzo niski w porównaniu do innych krajów Unii. Tak się składa, że te obszary to główne pole oddziaływania funduszy z KPO, których los jest niepewny.
Na ile ta niechęć biznesu do inwestycji wiąże się z tym, że ciągle konkurujemy niskimi płacami?
Polska przewaga konkurencyjna w postaci niskich płac sukcesywnie ulega erozji. Jest ona ważna przede wszystkim w sektorach, w których konkurujemy na rynku światowym, czyli w przemyśle i niektórych usługach (np. w transporcie drogowym). Na przestrzeni dekady straciliśmy około połowy tej przewagi w przemyśle. Ale są też takie sektory, w których relacja płac w stosunku do zagranicy nie ma takiego wielkiego znaczenia. Na przykład informatycy, jeśli weźmiemy pod uwagę również ich produktywność, przeciętnie zarabiają tyle samo co na Zachodzie. Usługi informatyczne to jednak w dalszym ciągu niewielka część naszego całkowitego eksportu.
Wracając do tematu inwestycji - znaczna część eksportu (ok. 60 proc.) polskich przedsiębiorstw to tzw. dobra pośrednie, czyli dobra, które zostaną wykorzystane w produkcji innych dóbr, przeważnie gdzie indziej w Unii. Dobra te są produkowane najczęściej z użyciem importowanej technologii. Nie ma w tym nic złego, uczestnictwo Polski w europejskich łańcuchach produkcji jest jednym ze źródeł jej dotychczasowego sukcesu gospodarczego. Natomiast ta produkcja jest niezbyt innowacyjna, przedsiębiorstwa nie potrzebują inwestować w innowacyjne rozwiązania, aby rozwinąć coś, co będzie im przynosiło więcej tzw. wartości dodanej. Jednak w dalszym ciągu potrzebują inwestować w unowocześnianie procesu produkcyjnego i zwiększanie jego możliwości produkcyjnych, bo od tego zależy wzrost ich produkcji i utrzymanie atrakcyjności kosztowej.
Razem z prof. Tyrowicz z RPP badał pan przyczyny inflacji. Czy rzeczywiście nasza inflacja to „putinflacja”, jak twierdzi rząd? Jaki jest jej główny powód?
Jak zwykle nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie. Jeśli chodzi o inflację, to poziom cen i tempo ich wzrostu są wynikiem zmiany podaży i popytu.Podaż to wszystko to, co jest związane z kosztami produkcji. Na nie wpływa m.in. znaczny wzrost cen paliw i nośników energii, do którego niewątpliwie przyczynia się wojna, ale który rozpoczął się już wcześniej i ma związek z katastrofą klimatyczną oraz wzrostem zapotrzebowania na energię w szybko rosnących krajach rozwijających się. Negatywnymi czynnikami podażowymi powodującymi wzrost cen są także inne zjawiska, takie jak utrudnienia w łańcuchach dostaw czy też sytuacja covidowa w Chinach. Lokalnie na wzrost kosztów przedsiębiorstw oddziałuje również wspomniany niski poziom inwestycji. To powoduje, że przy relatywnie szybkim tempie wzrostu gospodarczego produkcja staje się coraz bardziej kosztowna.
Jeżeli zaś chodzi o czynniki popytowe, to są one związane z relatywnie szybkim wzrostem wynagrodzeń, ekspansywną polityką fiskalną, czyli z programami socjalnymi, obniżkami podatków, w tym w drugiej połowie 2022 r., kolejnymi edycjami dodatkowych emerytur etc. Do tego dochodzi relatywnie łagodna polityka monetarna.
Związany z kryzysem energetycznym skok cen nośników energii i paliw odegrał dużą rolę?
Z naszej analizy z prof. Tyrowicz wynika, że trudno przypisywać temu czynnikowi więcej niż 40 proc. całej inflacji. Natomiast dość dobrym miernikiem jest tu inflacja bazowa, czyli inflacja bez cen energii i żywności. Różnica między nią a ogólnym wskaźnikiem inflacji to w przybliżeniu bezpośrednia rola cen energii. Jest on o tyle niepełny, że nie uwzględnia wpływu cen energii na ceny innych towarów poprzez koszty przedsiębiorstw. Ten pozostały wkład to może być około 2-3 pkt proc. inflacji. Czyli razem te ceny nośników energii to właśnie mniej więcej te 40 proc. całej inflacji. Za resztę odpowiadają inne czynniki, w tym popytowe.
Dostrzega pan ryzyko spirali płacowo-cenowej?
Przyspieszenie wzrostu wynagrodzeń daje przesłanki do obaw, że coś takiego może się zdarzyć. Ale jest jeszcze za wcześnie, żeby stwierdzić, że mamy spiralę cenowo-płacową, ponieważ w dalszym ciągu realne wynagrodzenia spadają. Spirala cenowo-płacowa zaczyna się wtedy, kiedy oczekiwania inflacyjne rosną na tyle, że spodziewamy się stałego wzrostu cen i wynagrodzeń w przyszłości, co przekłada się na faktyczny wzrost wynagrodzeń i w konsekwencji wzrost cen. W takim wypadku znaleźlibyśmy się w sytuacji uporczywej inflacji, której trudno się pozbyć, a której koszty są niezwykle wysokie.
Jak pogodzić to, że wzrost wynagrodzeń budzi obawy z punktu widzenia wzrostu inflacji, z tym, że Polacy ciągle zarabiają kilka razy mniej niż na Zachodzie.
Inflacja w największym stopniu dotyka najmniej zarabiających, bo w ich koszyku udział szybko rosnących cen, czyli np. cen energii i żywności, jest wysoki, a dodatkowo mają oni mniej oszczędności, które pozwalałyby im dołożyć do bieżącej konsumpcji. W związku z tym - z punktu widzenia ograniczania ubóstwa czy limitowania jego wzrostu - podnoszenie płacy minimalnej jest w jakimś stopniu uzasadnione. Czy w takim stopniu jak dotychczas, trudno mi powiedzieć. Nie wydaje mi się jednak dobrym pomysłem likwidowanie inflacji poprzez ograniczanie wynagrodzeń najmniej zarabiających. Niemniej jednak podnoszeniem płacy minimalnej nie da rady podnieść ogólnego poziomu wynagrodzeń w relacji do wynagrodzeń zagranicznych, tutaj pomoże jedynie długookresowy wzrost gospodarczy.
Na koniec zapytam, czy, a jeśli tak, to na ile do inflacji dołożyła się polityka pieniężna?
Wycofywanie się z ekspansywnej polityki monetarnej po znaczącym luzowaniu w okresie pandemii powinno było być prawdopodobnie szybsze, nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Wydaje się, że cykl podwyżek stóp procentowych zaczął się za późno, zwłaszcza że inflacja w Polsce była już powyżej celu inflacyjnego w końcu 2019 r. Istotnym w tym kontekście jest budowanie oczekiwań podmiotów gospodarczych, na które mogłoby wpłynąć silniejsze zacieśnianie polityki monetarnej. W tej chwili realnie mamy jedne z niższych stóp procentowych w Europie. A to nie zachęca do redukowania konsumpcji, co mogłoby obniżyć inflację. Przeciwnie, jeżeli realna stopa procentowa jest głęboko ujemna, to to nawet zachęca do życia na kredyt. ©℗
Rozmawiała Sonia Sobczyk-Grygiel
Cała rozmowa na gazetaprawna.pl