Z Ludwikiem Dornem rozmawia Jarema Piekutowski

Jaki jest dzisiaj, pana zdaniem, najważniejszy społeczno-gospodarczy problem Polski?

Widzę ten problem w sferze usług publicznych – edukacji czy ochrony zdrowia, które są w złym stanie, a dostępność do nich pozostawia wiele do życzenia. Do tego dochodzą mieszkalnictwo i transport publiczny, a w głębokim tle – kryzys demograficzny. Nie można tego problemu rozwiązać przez dosypanie pieniędzy, jak w przypadku 500 plus czy trzynastej emerytury. Nie można go rozwiązać tak jak problemu bezrobocia, gdzie nie jedynym, ale istotnym czynnikiem było wstąpienie do Unii Europejskiej, przystąpienie do układu z Schengen i masowa emigracja, co doprowadziło do zdjęcia z rynku pracy potężnej presji bezrobotnych. Można ten problem opisać, ale nie ma tu prostego rozwiązania.

Dotychczasowe rządy niewiele na ten problem poradziły.

Reklama
Bo to nie jest głosodajne! Po pierwsze dlatego, że istnieje przesunięcie w czasie między niską jakością usług publicznych i ich konsumpcją a konsekwencjami tego stanu rzeczy. Przykładowo, w ochronie zdrowia problem polega na braku profilaktyki, na opóźnionym i ograniczonym dostępie do specjalistów. System ochrony zdrowia zajmuje się pacjentem, kiedy jest on już w ciężkim stanie, a nie wtedy, kiedy spełnione są wszystkie przesłanki, że za trzy lata dojdzie do tego ciężkiego stanu. W przypadku edukacji źle wykształcono nasze dziecko. W efekcie ono ma mniejsze szanse na rynku pracy, mniejsze kompetencje intelektualne, społeczne i tak dalej. Te wszystkie konsekwencje są przesunięte w czasie. Po drugie – co jest powiązane z pierwszym problemem – istotne zmiany w ochronie zdrowia i edukacji muszą być rozciągnięte w czasie. Nie ma możliwości przeprowadzenia rewolucji oświatowej, co próbuje zrobić PiS, choć i wcześniej były takie cząstkowe pomysły. Wprowadźmy obowiązek szkolny dla sześciolatków – będzie lepiej; zlikwidujmy go – będzie lepiej; wprowadźmy gimnazja – będzie lepiej; zlikwidujmy gimnazja – będzie lepiej. Tymczasem jest gorzej. Pogarsza się jakość usług edukacyjnych, zwłaszcza w publicznej oświacie, ale z drugiej strony nie pogarsza się ona w sposób rewolucyjny. Pogarsza się stale, z roku na rok, przypomina to trochę gotowanie żaby. Natomiast jeśli chodzi o ochronę zdrowia, to doświadczenie Europy Zachodniej wskazuje, że cykl reformatorski wynosi od 8 do 12 lat. Choć system ochrony zdrowia wysoko stoi w priorytetach dobrego rządzenia, to nie występuje jako przedmiot kontrowersji politycznej. W krajach zachodnich wszyscy wiedzą, że reforma jest ciągła i trwa długo. W Polsce politycy tego nie wiedzą i dlatego działają, jak mówiłem, reaktywnie. Reaguje się na strajki rezydentów, rzuca się symbolicznymi cyframi typu 6 proc. PKB na ochronę zdrowia, słowem, robi się z tego sprawę konfrontacji politycznej.
Czy Polacy, poza strajkami od czasu do czasu, faktycznie chcą lepszych usług publicznych? Może gdyby chcieli, wybraliby kogoś, kto by te usługi publiczne naprawił.
Polacy tego chcą, tylko nie będą się o to bić. Nie potrafią wyartykułować swoich potrzeb, bo istnieje ten odstęp czasowy, o którym mówiłem. Mają też już dość rządów, które chcą robić kolejne rewolucje, to z kasami chorych, to z gimnazjami. Nieważne, czy kolejny rząd wprowadzi zmianę rozsądną, czy nierozsądną – większość jest głęboko przekonana, że nic z tego nie będzie. Polacy przywykli do takiego stanu rzeczy i mają zaniżone oczekiwania. To jest kwestia całkowitej niewiary w to, co mówią politycy i eksperci, i braku skutecznego nacisku. To się nie zmieni, póki nie zacznie funkcjonować doktryna państwowa. Jeżeli chodzi o system ochrony zdrowia czy edukację, to lewica, prawica i centrum mogą się różnić, ale tylko trochę. Partia rządząca musi mieć świadomość, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku i że będzie musiała kontynuować lub odrobinę modyfikować to, co poprzedni rząd robił przez cztery lata.