82-letni Jan, od zawsze fan „Faktów” TVN i „Szkiełka”, zastanawia się w wytapetowanym na złoto salonie, jak wyjaśnić małżonce, Kazimierze, że pytania, jakie PiS postanowił nam zadać w referendum, „próbują odwrócić uwagę wyborców od kluczowych problemów i obrażają inteligencję rozsądnego człowieka”. Zadekowana za drzwiami z dymioną szybką 81-letnia Kazimiera, od zarania miłośniczka Radia Maryja i TV Trwam, przełączająca telewizję na inny kanał (TVP1) wyłącznie o 19.30 (bo tak robi przez trzy czwarte życia), głowi się, jak przekonać Jana, że referendalne pytania są fundamentalnie ważne dla niej, jej (i Jana) dzieci oraz wnuków. Szans na porozumienie brak, albowiem w narracji mediów ojca Rydzyka i TVP z jednej, a TVN z drugiej nie ma żadnych punktów stycznych.

Sytuacja w domu Jana i Kazimiery wydaje się skomplikowana i napięta, ale faktycznie jest i tak relatywnie prosta. Para emerytów żyje bowiem wciąż w poprzedniej epoce informacyjnej – tradycyjnych mediów, czyli linearnej telewizji. Dla młodszych pokoleń, które oglądają TV rzadko, albo nie oglądają wcale, głównym lub jedynym źródłem wiedzy (?) o świecie jest internet, czyli tak naprawdę globalny śmietnik. Owszem, można w nim wygrzebać treści wartościowe i wiarygodne, ale przeważnie trzeba za to zapłacić, albo wyjątkowo dobrze wiedzieć, gdzie szukać. Jakieś 95 procent użytkowników nie płaci i nie wie. W ich wypadku prawdopodobieństwo, iż nie natrafią na zgniły śmieć, jest takie, jak to, że znajdą na podmiejskim wysypisku świeżo wysmażonego schabowego owiniętego w nowe polo Hugo Bossa.

Istnieje coraz więcej dowodów na to, że media społecznościowe i platformy „informacyjne” bazujące na algorytmach eksponujących i promujących śmieci – czyli kłamstwa i wierutne bzdury wymyślane i szerzone dla zarobku lub zdobycia (utrzymania) władzy - stały się żywotnym zagrożeniem dla (ordo)liberalnej demokracji i kapitalizmu. Wynika to wprost z natury i skłonności algorytmów, ale w jeszcze większym stopniu z natury i skłonności znacznej części ludzi. Może nie większości, ale – jak się okazuje – aby zdobyć władzę i całkowicie ignorować poglądy i potrzeby WSZYSTKICH POZOSTAŁYCH, większość nie jest potrzebna. Wystarczy około 35-procentowa, ale dobrze zmotywowana i zmobilizowana mniejszość.

Reklama

Współcześni populiści w stylu Donalda Trumpa, który z kłamstwa i manipulacji uczynił modus operandi (również w obliczu utraty władzy; vide: atak na Kapitol) oraz „magicy” biznesu pokroju Richarda Sacklera, promotora OxyContinu, który wywołał największy w dziejach kryzys opioidowy w USA, odkryli na nowo pradawną prawdę, że w sprzyjających warunkach ciemnota pozwala motywować i mobilizować masy o wiele skuteczniej niż wiedza.

A trudno o bardziej sprzyjające warunki, niż Internet w obecnej formie i treści. Gdyby podobnie skonstruowana sieć ciemnoty istniała w chwili dojścia Hitlera do władzy w roku 1933, Trzecia Rzesza przetrwałaby zapewne nie 12, lecz tysiąc lat.

„Płonące gacie” z Clearwater

Demaskowanie kłamstw i głupot w internecie jest pracą tyleż benedyktyńską, co syzyfową: demaskatorzy potrzebują zwykle kilkunastu zdań, albo i stron, by wyjaśnić, jaka wygląda prawda – i taka treść dociera zwykle do garstki wyczulonych i świadomych odbiorców, a w tym czasie bzdura obiega glob ze skutecznością tornado tańczącego paso doble z tsunami. Napisałem kiedyś, że ciemnota porusza się z prędkością światła – tylko w przeciwnym kierunku. Dziś jestem tego pewien bardziej niż kiedykolwiek.

Przekonało się o tym kilkoro syzyfów z PoliticiFact (https://www.politifact.com/), serwisu zajmującego się obnażaniem kłamstw, prowadzonego w Stanach przez Instytut Poyntera. Dokładnie sześć lat temu natrafili na rozpowszechniane masowo w prawicowych mediach bzdury m.in. na temat rzekomych kąśliwych uwag Whoopie Goldberg (zdeklarowanej demokratki) pod adresem żon poległych patriotów z Navy Seals oraz kompromitujących dla sztabu Joe Bidena „przecieków z WikiLeaks”. Furorę robiła też „informacja” pt. „Człowiek ułaskawiony przez Obamę 3 miesiące temu aresztowany za morderstwo ”.

Źródłem tych i wielu innych fałszywych wiadomości, które podbiły internet i zarazem umocniły przeciwników demokratów w wierze, że Biden, Obama i Clintonowie to Zło Wcielone, okazał się być 28-letni James McDaniel, pochodzący z Clearwater, mieszkający aktualnie w… Kostaryce. Skąd to wiadomo? Bo wszystkie te kłamstwa można było znaleźć na założonej przez niego stronie UndergroundNewsReport.com. W ciągu dziesięciu dni przyciągnęła ona ponad milion użytkowników, którzy – bez żadnej weryfikacji - zaczęli udostępniać kolejne fałszywe treści.

Co ciekawe, młody człowiek w rozmowie z PoliticiFact potwierdził, że całkowicie zmyślił wszystkie „informacje”. Wyznał z rozbrajającą szczerością, że stronę założył „dla jaj”, by przetestowaćskalę ludzkiej naiwności. Odpalając ją starał się wymyślać posty, które wydawały mu się „zbyt szalone, by ktokolwiek mógł w nie uwierzyć”. Na dzień dobry sfabrykował historię o tym, że „Obama wyprowadził z Białego Domu siatkę pedofilów”. Momentalnie została podchwycona przez grupy fanów Donalda Trumpa na Facebooku.

- Byłem zaskoczony, jak łatwowierni byli ludzie z grup Trumpa, ale kiedy nadal pisałem śmieszne rzeczy, po prostu były one udostępniane, a ja wciąż przyciągałem więcej widzów. Zauważyłem, jak wiele fałszywych, absurdalnych historii krąży w tych grupach – opowiadał McDaniel PolitiFact. Zdumiało go, że miliony ludzi uwierzyło w historię o rzekomym ujawnieniu przez Juliana Assange’a, twórcę WikiLeaks, informacji wiążącej Hillary Clinton (zwaną przez Republikanów „Killary”) z tzw. Pizzagate – popularną wśród Republikanów teorią spiskową, wedle której Demokraci potajemnie prowadzą siatkę pedofilów w pizzerii w rejonie DC (niezależnie od tego, że „Obama jest muzułmańskim terrorystą”).

McDaniel najpierw się śmiał, ale przestał, gdy zrobiło się naprawdę poważnie i niebezpiecznie:oburzeni obywatele postanowili z bronią w ręku najeżdżać „podejrzane pizzerie” w dystrykcie, aby „odbić nieletnie ofiary demokratyczno-pedofilskiej szajki”. W tym samym czasie grupy upowszechniające fejka na FB zaczęły się zbroić i mobilizować: „Jeśli Obama, Clintonowie, Soros nie zostaną teraz aresztowani, a ich fundusze zamrożone, w maju wybuchnie rewolucja”.

Nikt, ale to nikt nie zwrócił uwagi na fakt, że McDaniel umieszcza na dole wszystkich swoich stron zastrzeżenie, iż jego wpisy „są fikcją i prawdopodobnie fałszywymi wiadomościami”. Tylko kilka osób wysłało do niego mejla z pytaniem, czy informacje są prawdziwe. Milion ludzi udostępniało wszystko jak leci bez żadnej weryfikacji i refleksji.

Po jednym ze zmyślonych artykułów – o rzekomych wypowiedziach Whoopie Goldberg – wybuchła ogólnoamerykańska burza. Poważni prawicowi publicyści zarzucali w komentarzach aktorce brak wrażliwości na cierpienie oraz brak patriotyzmu. Laureatka Oscara stała się obiektem nagonki ze strony trumpistów. Wtedy McDaniel uznał, że sprawy zaszły zbyt daleko – i po trzech tygodniach zamknął stronę. Zauważył przy tym, że kilka tysięcy bliźniaczo podobnych, z równie kłamliwymi treściami, nie znikło. Widocznie zostały stworzone z innych powodów. Na pewno nie „dla jaj”.

McDaniel uświadomił nie tylko sobie, że przy pomocy kłamstwa i manipulacji, w które pewna grupa ludzi po prostu chce wierzyć, zdobywa się publikę błyskawicznie. Co więcej, w realiach współczesnego internetu można to zainteresowanie łatwo zmonetyzować. Milion użytkowników od razu przyciąga ogłoszeniodawców z biznesu i… polityki. Ci ostatni zainteresowani są dalszym szerzeniem kłamstw, by przygotować jak najlepszy grunt dla własnych „przekazów dnia”.

Analitycy PoliticiFact oznaczyli treści publikowane przez McDaniela jako „najwyższą formę kłamstwa ” (z ang. „pants on fire”, dosłownie „gacie w ogniu” – w polskim „na złodzieju czapka gore”,w angielskim „na kłamcy gacie płoną”). W żaden sposób nie odebrało to jednak kłamstwom wiarygodności – w kręgach, które je upowszechniały. Mechanizm okazał się bardzo prosty: ludziom wierzącym w kłamstwa nie chodzi o prawdę, tylko o potwierdzenie tego, w co wierzą.

Kłamca zapłaci za kłamstwo

Kiedy rozmawiam z demaskatorami niebezpiecznych kłamstw – politycznych, społecznych i ekonomicznych – przyznają, że ich walka przypomina jako żywo solową walkę z miliardem wiatraków. Wiedzą, że nie mają żądnych szans na przekonanie już przekonanych. Przeciwko sobie mają dwie wszechpotężne siły: ludzką naturę i algorytmy mediów, zwłaszcza platform społecznościowych. Ostatniej nadziei upatrują w… niezawisłych sądach.

Właśnie w sadzie prawicowy pseudodziennikarz Alex Jones, gwiazdor programów radiowych i podcastów, w których promuje teorie spiskowe i „rozprawia się z lewactwem”, założyciel wypełnionego fejkami portalu Infowars, musiał przyznać, że kłamał jak (dosłownie) najęty przekonując miliony odbiorców, iż masakra w szkole podstawowej w Connecticut, w której zginęło 27 osób, była mistyfikacją administracji prezydenta Obamy służącą ograniczeniu prawa do posiadania broni. Ta teoria upowszechniła się wśród zwolenników Trumpa i wspieranego przez niego NRA, superwpływowego Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego Ameryki (powiązanego ściśle z producentami broni). Jones został pozwany przez rodziców jednej z ofiar szkolnej strzelaniny.

W obliczu nagich faktów sąd w Teksasie skazał go na 4,1 mln dolarów kary za cyniczne szerzenie kłamstwa uderzającego w godność ofiar i raniącego ich bliskich. Widząc twarde dowody wyrządzonego zła kłamca zaczął się nawet ze swoich wcześniejszych twierdzeń wycofywać i ostatecznie przyznał, że masakra w szkole Sandy Hook była „prawdziwą tragedią”, a jego słowa „zraniły wielu ludzi”. Sąd nie dał się nabrać na skruchę. Jonesowi grożą kolejne wysokie kary i odszkodowania za straty moralne.

Zdaniem tropicieli łgarstw – to jedyna skuteczna droga. Ale tylko w USA, gdzie sądy działają szybko i potrafią się przeciwstawić zarówno wpływowym korporacjom, jak i wpływowym środowiskom. Natomiast w Polsce… Jak jest, każdy widzi. Nawet, jeśli zapada wyrok, polityk stwierdza, że wyrok to „zemsta kasty”. I po sprawie. No dobrze, jeszcze nie. Ale jesteśmy tego naprawdę bliscy.

W aferze Jonesa uderza jeszcze jedno: po tym, jak jeden z prawników kłamcy wysłał przez pomyłkę do adwokata strony przeciwnej zapis wszystkich wiadomości z telefonu klienta z ostatnich dwóch lat, wyszło na jaw, że gwiazdor trumpistów celowo wymyślał i rozpowszechniał teorie spiskowe o rzekomych wyborczych fałszerstwach w USA i był jednym z organizatorów demonstracji w Waszyngtonie 6 stycznia 2020 r. przekształconych w atak na Kapitol. Być może miałoby to jakieś znaczenie, ale wstrząsnęło tylko Demokratami – utwierdzając ich „przy okazji”: w przekonaniu, że oponenci pochodzą z czeluści piekieł. Niestety, dowody na podżeganie do zamachu stanu nie zrobiły żadnego wrażenia na zwolennikach Trumpa. Wierzą nadal w to, w co… wierzą. Poparcie dla byłego prezydenta wśród republikańskich wyborców sięgnęło w minionych dniach… 80 procent.

Siewcy kłamstwa: boty, trolle, algorytmy, ludzie jak TY

Center for Information Technology and Society, w skrócie CITS, założone w 1999 r. na Uniwersytecie Kalifornijskimz okazji trzydziestolecia internetu, zajmuje się badaniami i edukacją na temat przemian kulturowych i innowacji społecznych związanych z technologią, „szczególnie w wysoce dynamicznych środowiskach, które wydają się tak wszechobecne w dzisiejszych organizacjach i społeczeństwach”.

Naukowcy już dawno zauważyli, że media społecznościowe stały się środowiskiem wyjątkowo silnie sprzyjającym rozprzestrzenianiu fałszywych wiadomości. Dlaczego? Bo nośnikami fejków są tutaj zarówno ludzie – i ci zwyczajni, i agresywni agenci wpływu, bo tak można by określić internetowych trolli, jak i komputerowe algorytmy, czyli boty i ciasteczka służące do mikrotargetowania.

Boty to coraz bardziej zaawansowane algorytmy komputerowe udające w sieci społecznościowej zachowanie ludzi, interakcję z innymi użytkownikami oraz wymianę informacji i wiadomości. Najnowsze potrafią uczyć się na podstawie wzorców reakcji i reagować na różne sytuacje. Są zatem formą sztucznej inteligencji. Pomagają rozpowszechniać fałszywe wiadomości i zawyżać ich pozorną popularność w mediach społecznościowych – zgodnie z zasadą, że ludzie ciągną tam, gdzie już są ludzie.

Kiedy w 2017 r. specjaliści z CITS zgłębili problem, okazało się, że na Twitterze jest 23 miliony botów (około 8,5 proc. wszystkich kont), na FB… 140 milionów botów (5,5 proc. kont), a na Instagramie 27 milionów botów (8,2 proc. kont). Czyli w sumie 190 mln (w USA jest 331 mln mieszkańców).

Naukowcy zwracają jednak uwagę, że ludzie rozpowszechniają fałszywe wiadomości jeszcze intensywniej i skuteczniej niż boty. Działa tu klasyczny owczy pęd: im więcej dany post lub filmik ma polubień, serduszek czy kciuków w górę, tym większe prawdopodobieństwo, że zostanie zauważony przez innych, a tym samym będzie bardziej lubiany, udostępniany lub komentowany. Wzorzec ten działa całkowicie niezależnie od tego, czy wiadomości są fałszywe, czy prawdziwe. Równocześnie badania wykazały, że ludzie dzielą się fałszywymi wiadomościami częściej niż prawdziwymi. Dzieje się tak z kilku powodów:

  • zwykli ludzie mają trudności z identyfikacją fałszywych wiadomości i nie dostrzegają własnej niekompetencji w tym zakresie lub ją wypierają
  • generalnie jesteśmy zbyt pewni naszej zdolności do odróżnienia wiadomości prawdziwych od fałszywych, co toruje drogę kłamstwom
  • badania Vosoughi i innych dowiodły, że użytkownicy Twittera (prawdziwi, z wykluczeniem botów) są o 70 procent bardziej skłonni przesyłać fałszywe wiadomości niż prawdziwe, bo fałszywe bardziej przykuwają uwagę innych
  • ludzie lubią nowości i lubią dzielić się nimi z innymi, a fałszywe historie – które przecież nigdy się nie wydarzyły – są zawsze nowe
  • w szerzeniu fejków kluczową rolę odgrywają emocje; czytanie prawdziwych wiadomości wywołuje głównie uczucie radości, nieszczęścia, oczekiwania i zaufania, a czytanie fałszywych - uczucie zdumienia, niepokoju, szoku i odrazy – wedle naukowców właśnie te ostatnie częściej wywołują decyzję o udostępnieniu czegoś w mediach społecznościowych.

Tematem powszechnej dezinformacji jest nie tylko polityka. Fałszywe wiadomości związane są także z technologią, zdrowiem, legendami miejskimi, nauką i biznesem.

Do rozsiewania kłamstw służy także mikrotargetowanie. Odwiedzając strony internetowe godzimy się na zapisanie na swych komputerach plików cookie. Dostawcy stron przekonują nas, że dzieje się tak dla naszej wygody. De facto pliki te śledzą jednak nasze działania w sieci na wszystkich odwiedzanych stronach internetowych, a część pochodzi wręcz z witryn, których w ogóle nie odwiedziliśmy. Tylko ułamek użytkowników wyłącza trackery, czyli śledzące ciasteczka. A pochodzą one nie tylko od firm, które zbierają i analizują nasze zachowanie w sieci w celu wyświetlenia spersonalizowanych reklam butów, ciuchów, elektroniki czy sprzętu gospodarstwa domowego, albo wczasów, lecz także od podmiotów wyspecjalizowanych w analizie danych w celu przekonania adresatów do wyboru konkretnego kandydata lub idei. Nawet jeśli kryje się za tym cała sterta „pants on fire”.

Analityka mediów społecznościowych pozwala firmom działającym na zlecenie polityków bardzo precyzyjnie sprofilować wyborcę. I podsunąć mu odpowiednio spreparowane kłamstwo, które podziała na jego emocje i wywoła pożądaną reakcję. Właśnie tak doszło do wyboru Trumpa. I do Brexitu.

Szerzeniem kłamstw zajmują się również trolle, czyli ludzie posiadający konta na platformach społecznościowych tylko po to, by masowo tworzyć komentarze, skłócać innych i obrażać, podważać wiarygodność pomysłów oponentów, a czasem – zastraszać przy pomocy wykradzionych danych. Mogą stanowić skuteczną formę dywersji po stronie wroga, a właściwie – na stronach prezentujących narrację nielubianej partii, sprzyjających jej lub neutralnych. Chodzi o dekompozycję przeciwników i np. zniechęcenie ich do pójścia na wybory.

Wedle ustaleń amerykańskiego wywiadu, Rosyjska Internetowa Agencja Badawcza stworzyła wiele fałszywych wiadomości, aby wpłynąć na wybory w USA w 2016 roku i wykorzystała do tego tysiące trolli. To była de facto sieć finansowanych przez kremlowską bezpiekę agentów tworzących konta w mediach społecznościowych na długo przed startem kampanii, by upodobnić się do kont „zwykłych Amerykanów” i „gospodyń domowych z przedmieść”. Przez jakiś czas wysyłali nieszkodliwe wiadomości, zyskali przyjaciół i naśladowców. Udało im się dzięki temu zinfiltrować amerykańskie media społecznościowe i przyczaić do wyborów. W trakcie kampanii stali się wpływowymi siewcami fałszywych wiadomości i zarazem źródłem „informacji” poważających prawdziwe wiadomości. Zostało to solidnie udokumentowane w dochodzeniach Kongresu i aktach oskarżenia wysłanych do sądów. Rosyjscy trolle ewidentnie wspierali Trumpa, zaciekle zwalczając Demokratów. Nadal to robią.

Skoro udaje im się to w najpotężniejszym państwie świata, z najsilniejszą armią, najbardziej rozbudowaną siatką agentów wywiadu i kontrwywiadu, o ugruntowanej (jak się wydawało) demokracji i przeszło dwustuletnią tradycją wolnych mediów, to jak to wygląda w naszej części Europy? Ilu Polaków potrafi weryfikować źródła informacji? Ilu umie krytycznie ocenić treści i naprawdę to robi? Czy rząd sprzyja demaskowaniu kłamstw czy sam jej szerzy wspierając – dla własnych celów - ekspansję ciemnoty?

To zależy, kogo spytać. Kazimierę czy Jana?