W popularnej narracji historycznej świat antyku grecko-rzymskiego po prostu znika, zapada się pod własnym ciężarem, przytłoczony dekadencją, ekscentryzmem oraz starością. W finalnej agonii zastyga w bezruchu, „czekając na barbarzyńców”, jak w słynnym – głęboko ironicznym – wierszu Konstandinosa Kawafisa o tym tytule:
„Na cóż czekamy, zebrani na rynku?
Dziś mają tu przyjść barbarzyńcy.
Dlaczego taka bezczynność w senacie?
Senatorowie siedzą – czemuż praw nie uchwalą?
Dlatego że dziś mają przyjść barbarzyńcy.
Na cóż by się zdały prawa senatorów?
Barbarzyńcy, gdy przyjdą, ustanowią prawa. (...)
Dlaczego wszystkich nagle ogarnął niepokój?
Skąd zamieszanie? (Twarze jakże spoważniały),
Dlaczego tak szybko pustoszeją ulice i place?
Wszyscy do domu wracają zamyśleni.
Dlatego że noc zapadła, a barbarzyńcy nie przyszli.
Jacyś nasi, co właśnie od granicy przybyli,
mówią, że już nie ma żadnych barbarzyńców.
Bez barbarzyńców – cóż poczniemy teraz?
Ci ludzie byli jakimś rozwiązaniem”
W tej wersji historii w miejsce opróżnione z antyku wkracza – jako jedyna sensowna opcja – chrześcijaństwo i troskliwie pochyla się nad jego dziedzictwem, z mnisią skrupulatnością kopiując starożytne manuskrypty, by tysiąc lat później (gdzieś trzeba upchnąć to średniowiecze) mogli je przeczytać wczesnorenesansowi intelektualiści.
Niech zniknie
Żartuję i upraszczam, rzecz jasna – ale upraszczam po to, by podkreślić nasz ogólny brak zainteresowania tą osobliwą, przejściową epoką, którą zwykle pomija się w podręcznikach, odnotowując na osi czasu jedynie rok 476, gdy germański wódz Odoaker zmusza ostatniego zachodniorzymskiego cesarza Romulusa Augustulusa do ustąpienia. (Zabawne, że zwykle się nie wspomina, co było potem: otóż Odoaker nie skrócił Augustulusa o głowę, lecz odesłał go na prowincję z sowitą senatorską pensją, którą wypłacano mu do końca życia, czyli co najmniej przez kolejne 30 lat. Takie to było barbarzyństwo. A, no i oczywiście obaj – tak Romulus Augustulus, jak i Odoaker – wyznawali chrześcijaństwo, choć Odoaker, oficer rzymskiej armii, był arianinem).
Od roku 313, od momentu wydania przez cesarza Konstantyna I Wielkiego edyktu mediolańskiego, chrześcijaństwo stało się jedną z legalnych religii Imperium – edykt wprawdzie gwarantował wolność religijną, ale w istocie stał się kamieniem milowym w procesie chrystianizacji cesarstwa (sam Konstantyn I rok wcześniej przeszedł na chrześcijaństwo – dyskusje o szczerości nawrócenia, rzekomo w wyniku wizji doznanej podczas bitwy, trwają wśród historyków do dziś; znaczenie ma to, że konwersja na chrześcijaństwo mogła się już wówczas opłacać politycznie. I opłaciła się). Za panowania Teodozjusza I Wielkiego (379–395 – choć to bardziej skomplikowane, bo mamy już czasy podziału na Wschód i Zachód) religia chrystusowa – zgodna z doktryną nicejską – staje się imperialnym wyznaniem państwowym; jedynym wyznaniem, co warto podkreślić. V w. to już czas bezapelacyjnego triumfu chrześcijaństwa, od Hiszpanii po Syrię i Egipt. Dobrze też pamiętać, że wprawdzie Cesarstwo Zachodnie symbolicznie wyzionęło ducha w roku 476, ale Cesarstwo Wschodnie – naturalnie chrześcijańskie – trwało przez kolejne 10 stuleci, by zniknąć jako byt polityczny w 1453 r. po upadku Konstantynopola w wyniku inwazji wojsk Imperium Osmańskiego.
Czegoś jednak wciąż w tej historii brakuje. Czy społeczeństwa późnoantyczne gładko i masowo przyjmowały chrzest? Co z innymi tradycjami religijnymi i filozoficznymi? W jaki sposób chrześcijanie odnosili się do politeistycznej duchowości Rzymu? Do jego dorobku intelektualnego? I ile jest prawdy w dziejach wczesnochrześcijańskiego męczeństwa oraz w doniesieniach o masowym prześladowaniu wyznawców Chrystusa przez kolejnych rzymskich cesarzy?
Na te pytania próbuje odpowiedzieć książka brytyjskiej pisarki i dziennikarki Catherine Nixey „Ciemniejący wiek”. Teza poniekąd zawiera się w podtytule: „O niszczeniu świata klasycznego przez chrześcijan”.
Nixey bowiem – zbierając rozrzucone świadectwa i badania historyczne – formułuje taki oto komunikat: w latach, gdy chrześcijaństwo awansowało w świecie antycznym do rangi religii najpierw wpływowej, a potem panującej, prowadzono w wielu miejscach cesarstwa brutalną krucjatę wymierzoną w dawny porządek: nękano, wypędzano i zabijano niechrześcijan, niszczono manuskrypty dzieł literackich i filozoficznych, dewastowano świątynie rzymskich bogów i bogiń, rozbijano rzeźby i mozaiki, zakazywano obchodzenia niechrześcijańskich świąt oraz wszelkiej „nieobyczajności” w ówczesnym rozumieniu. Ów gniew z bożej inspiracji podsycany był nieustająco przez wczesnochrześcijańskie autorytety w rodzaju Augustyna z Hippony (znanego w Kościele jako św. Augustyn) czy Jana Chryzostoma (znanego jako św. Jan Chryzostom); ich wypowiedzi wzywały do destrukcji i rozbicia w proch starego, demonicznego świata. Niekiedy oznaczało to wprost samosąd i morderstwo – jak w wypadku zgładzenia w roku 415 w Aleksandrii wybitnej nauczycielki, filozofki i matematyczki Hypatii przez chrześcijańską bojówkę, podburzoną przez miejscowego biskupa Cyryla (jego poprzednik Teofil wykazał się dla odmiany rozkazem zniszczenia i ograbienia Serapejonu, słynnej aleksandryjskiej świątyni boga Serapisa, połączonej z ogromną biblioteką).
Terror i fanatyzm
Innymi słowy, w późnym antyku chrześcijanie z prześladowanej zwierzyny stali się myśliwymi. Jak to jednak było z tym wcześniejszym męczeństwem?
Nixey wskazuje, że były to raczej epizody w wielowiekowej przygodzie Rzymu z chrześcijaństwem. Szaleństwa Nerona, tak wyolbrzymione i zafałszowane przez „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza, stanowiły wyjątek.
Treść całego artykułu przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.