Spoglądam na dane o zdrowiu psychicznym. W 2022 r. liczba opakowań leków antydepresyjnych kupionych w Polsce przekroczyła 30 mln, o jedną trzecią więcej niż pięć lat wcześniej. W USA bierze je już 14 proc. dorosłych. W Wielkiej Brytanii skala recept na antydepresanty i benzodiazepiny stała się na tyle niepokojąca, że NHS oficjalnie rekomendowała lekarzom rodzinnym większą ostrożność. Czy to my jesteśmy „nienormalni”, czy może to rzeczywistość jest „nienormalna”?

Pojęcie „normalności” pojawia się dopiero w XIX w., gdy wiedza naukowa zaczyna wykorzystywać statystyki. Wcześniej nie odnoszono go do zdrowia psychicznego. Statystyka mówi jedynie o tym, co przeciętne, zwyczajne, typowe i najczęściej spotykane. Wykorzystano ją do stworzenia medycznie pojętej „normy”, co pozwoliło klasyfikować, kategoryzować, ale także stygmatyzować ludzi. Diagnozę depresji, jak zauważa Thomas Dodman, historycznie poprzedza nostalgia, która zaczyna się szerzyć w XVII w., czyli w czasach głębokiego kryzysu. Potem, podczas wojen napoleońskich, diagnozuje ją student medycyny, który interesował się tym, dlaczego żołnierze umierają, mimo że nie odnieśli żadnych ran na polu walki. Na podstawie przeprowadzonych z nimi wywiadów stwierdził, że ci mężczyźni doświadczają wielkiego cierpienia. A przyczyną ich bólu jest przede wszystkim oddalenie od bliskich. To czas, kiedy Szwajcarzy uchodzą za najbardziej wrażliwy naród na świecie. Szwajcar staje się wtedy synonimem człowieka niesłychanie czułego i wrażliwego.

Dlaczego akurat on?
Reklama

Bo ze Szwajcarii pochodzi wielu najemników. Pojęcie depresji i diagnoz nazywających większość stanów cierpienia wywodzi się z wydarzeń wojennych. Nostalgia początkowo jest uważana za chorobę śmiertelną. Ludzie mówią wówczas „mam nostalgię” w taki sam sposób, jak mówili „mam gruźlicę”. A jedyną radą, jaką ma środowisko lekarskie, jest wysłanie cierpiącego żołnierza do domu na dwa, trzy miesiące. Później nostalgia przechodzi z języka medycyny do literatury jako forma depresji uciążliwej, ale już znośnej, o wiele łagodniejszej. Może dotyczyć poetów, pisarzy, burżuazji. Z choroby śmiertelnej nagle staje się chorobą osób wydelikaconych, żyjących w komfortowych warunkach. Dzisiaj ludzie przychodzą do lekarza i jakby odruchowo mówią: mam depresję. To pokazuje zmiany poznawcze, jakie zaszły, a także zmiany w obchodzeniu się i „zarządzaniu” cierpieniem.

Na ile kryzys, z którym mamy dziś do czynienia, jest kryzysem medycznym, a na ile społecznym i politycznym? Czy można w ogóle wyznaczyć jakąś granicę?

Myślę, że tak. Francuskie środowisko psychiatryczne już w latach 90. XX w. zwracało uwagę, że na wiele problemów, z którymi przychodzą pacjenci, nie ma odpowiedzi medycznej, czyli zindywidualizowanej. Dotyczyło to np. ADHD, czyli wzmożonego pobudzenia dzieci. Ponadto podkreślano, że zgłaszane problemy często mają źródła społeczne.

Co to znaczy?

Gdy do lekarza przychodzili rodzice z dzieckiem, to wiedza medyczna kazała mu w rodzinie szukać przyczyn problemów. A przecież dziecko przebywa też poza rodziną. Zresztą rodzice również wnoszą do domu coś ze świata. Nawet Freud nie postrzegał ludzi tak indywidualistycznie. Na początku XXI w. pojawiła się także unijna strategia na rzecz poprawy zdrowia psychicznego. Przewidywano w niej, że co czwarta osoba będzie wkrótce dotknięta depresją. Pytano więc: skąd to wiadomo? Na jakiej podstawie to zakładacie? Z punktu widzenia socjologii psychiatria może być używana do tego, by kryzysy społeczne przemienić w kryzysy indywidualne: weź leki, idź pobiegać itd. Zmienność użytków robionych z wiedzy widać, jeśli przypomnimy sobie lata 90. w krajach postkomunistycznych. Prawdopodobnie mieliśmy wtedy do czynienia z tym, co dziś nazwalibyśmy epidemią śmierci z rozpaczy: gwałtownym wzrostem nadmiarowych zgonów. Zaobserwowano uderzającą zależność: gdy jakiś region się dezindustrializował, niektórzy wyjeżdżali, inni po prostu umierali. Jak przypomnimy sobie polską debatę publiczną w latach 90., to o cierpieniu i depresji w ogóle nie mówiono. Mówiono, że wszystko to „zaburzenia adaptacyjne”, „nieprzystosowanie”, „homo sovieticus”...

I jeszcze „brak przedsiębiorczości”, „lenistwo”.

Uciekano się podczas tamtego kryzysu do oskarżeń moralnych: dlaczego sobie nie radzicie? Pamiętam też potępiający sposób, w jaki pisano, że kobiety zażywają dużo tabletek z krzyżykiem. Za bezrobocie i biedę miały odpowiadać jednostki. Natomiast obecnie prowadzone badania pokazują, że głównym źródłem problemów stała się praca. W efekcie pojawiają się takie zjawiska jak „wielka rezygnacja”. Dystansowanie się od pracy przybiera różne formy w zależności od tego, na co kto może sobie pozwolić: to nie tylko zwalnianie się, lecz także skakanie od pracy do pracy. Niektóre osoby mogą pójść na zwolnienie lekarskie. Rozbawiło mnie, gdy stawiano nam za wzór premierkę Nowej Zelandii. Oświadczyła, że jest wyczerpana swoją funkcją, więc odchodzi. No i może sobie na to pozwolić, ma wszystko zabezpieczone: dzieci, życie. Może się udać na wyspę, gdzie – jeśli zechce – będzie się do końca życia leczyć z melancholii. Tylko kto ma takie możliwości? Depresja, zaburzenia osobowości, poczucie wypalenia – to wszystko, co jest dzisiaj na liście problemów najczęściej diagnozowanych przez psychiatrię – są bezpośrednio związane z pracą. Badania przeprowadzone przez Coralie Perez pokazują, że mamy do czynienia z kryzysem pracy. Ludzie skarżą się na brak poczucia sensu wykonywanych zadań, brak poczucia autonomii w pracy, podleganie ilościowym ocenom zamiast jakościowym. A wreszcie: niemożność realizowania swojego systemu wartości.

Co to znaczy?

Każdy ma pewne wyobrażenia na temat tego, czym jest porządne życie, kim jestem, jak mogę realizować swój system wartości. Jak się pyta ludzi, co im sprawia radość w pracy, to najczęściej odpowiadają: kiedy dostaję pozwolenie na złamanie zasad, dzięki czemu mogę realizować prawdziwe cele związane z pracą i swoim systemem wartości. I w zasadzie odpowiedź ta nie zależy ani od wykształcenia, ani od zawodu. Francuski socjolog Bernard Lahire badał sny i okazało się, że coraz mniej jest w nich seksu, a coraz więcej pracy – obrazów związanych z doświadczanym strachem, dominacją, niepewnością. Cierpienie nie zawsze da się od razu ukoić czy zmniejszyć. Dlatego tak ważne jest otwieranie przestrzeni, w której można zobaczyć coś, co pozwala uwierzyć człowiekowi, że jest jakaś inna rzeczywistość, jakaś inna przyszłość, inny świat.

A gdzie dzisiaj szukać źródeł tej nadziei?

Warto zobaczyć, jak niegdyś ludzie radzili sobie w podobnych sytuacjach, mamy przykładów bez liku. Żeby się zajmować teraźniejszością, niekoniecznie trzeba się na niej koncentrować, zwłaszcza że jest dosyć toksyczna. O tym, jak ludzie odzyskiwali nadzieję, zwłaszcza nadzieję na inną przyszłość, możemy się dowiedzieć z literatury, muzyki, historii malarstwa. Przyjrzyjmy się choćby temu, co przedstawiano na obrazach w XVIII w. Przed rewolucją francuską pojawiają się obrazy portów w porze wieczornej. Ludzi, którzy tam pracują, odwiedzają rodziny i znajomych, rozpalają ogniska, tworzą się wspólnoty. Niektórzy zaś w tym czasie zasłynęli z obrazów przedstawiających wybuchające wulkany i dziką przyrodę. Ich twórcy często nie mieli nic wspólnego z wydarzeniami rewolucji, niektórzy wręcz uciekali na prowincję, by się ratować albo z powodu zobowiązań rodzinnych. Z niewiadomych powodów oczekujemy, że wyobrażenia lepszej przyszłości powinny wypływać od polityków, naukowców czy modnych twórców.

Od elit.

Tak. A może trzeba szukać odpowiedzi gdzie indziej? Niedawno czytaliśmy na zajęciach ze studentami znany tekst socjolożki Arlie Russell Hochschild o komercjalizacji ludzkich uczuć. Był to fragment o tym, jak zaczęto robić specjalne szkolenia dla personelu pokładów samolotów. Gdy loty potaniały, a warunki podróży uległy pogorszeniu, pasażerowie robili się często trudni, uciążliwi. A jak reagować, gdy ktoś rozrabia, jest pijany i co chwila o coś woła? Nie można mu przecież powiedzieć: proszę się odczepić. Częścią kompetencji zawodowych stewardes stało się więc serdeczne i życzliwe obchodzenie się z niesfornymi osobami. Oczekiwano, że będą zawsze uśmiechnięte, wypoczęte, miłe. Dlatego na szkoleniach radzono, by wyobrażały sobie trudnych pasażerów jako poranione, bite i krzywdzone dzieci. To miało stewardesom pomóc w profesjonalnym usługiwaniu. Jedna ze studentek zauważyła, jak bardzo jest to niewłaściwe i że zamiast takich „dobrych rad” ludzie powinni mieć dobre warunki pracy, że ona nie powinna ich niszczyć.

Psychoanalitycy i psychiatrzy często mówią, że mamy dziś do czynienia ze skrajnymi stanami: jesteśmy z jednej strony hiper- wrażliwi, z drugiej – znieczuleni.