Z Magdaleną Bigaj (medioznawczynią, prezeską Fundacji Instytut Cyfrowego Obywatelstwa i autorką książki „Wychowanie przy ekranie. Jak przygotować dzieci do życia w sieci?”) rozmawia Anna Wittenberg
Rozmawiamy za pośrednictwem komputera. Tak naprawdę spotykamy się czy nie?

To trochę atrapa bezpośredniej relacji – możemy ze sobą rozmawiać, wymieniać myśli i nawet częściowo się obserwować – ale nie uważam, by było to coś mniej ważnego, choć nie jest oczywiście tym samym. To jest podstawowy błąd, który popełniamy jako dorośli: traktujemy przestrzeń cyfrową jako coś osobnego od reszty naszego życia.

A jak powinniśmy?
Reklama

Jak jego integralną część. W przestrzeni internetu nie mamy przecież innych emocji, nie stajemy się innymi, oddzielnymi osobami. Pewnie trudno nam to zrozumieć, bo jesteśmy cyfrowymi imigrantami, czyli ludźmi, którzy pamiętają rzeczywistość niezanurzoną w technologiach, ale dla naszych dzieci to już naturalne przedłużenie ich świata.

Jakie znaczenie ma sposób, w jaki myślimy o tej przestrzeni?

Nazywając przestrzeń cyfrową „światem wirtualnym”, dajemy przyzwolenie na to, by zachowywać się tam inaczej, by na więcej sobie pozwalać, by nie obowiązywało w nim powszechne prawo, np. Konwencja o prawach dziecka. Bo to przecież tylko coś „wirtualnego”, czyli mniej prawdziwego, przeciwieństwo do realnego. Popełniliśmy błąd, stawiając w centrum rozwój technologii, a nie człowieka, i nasze dzieci teraz za to płacą.

Tworząc Facebooka, Mark Zuckerberg mówił, że jego misją jest łączenie ludzi…

Oczywiście dostarczana przez niego usługa służy w jakiś sposób zaspokajaniu naszych potrzeb kontaktu, ale nadrzędnym celem firmy jest zarabianie. To oczywiście nic złego, nie musimy wymagać, żeby firmy operujące w obszarze cyfrowym nagle zamieniły się w NGO. Chodzi mi o to, żeby realizując swoje cele z wykorzystaniem naszych danych, nie traktowały nas jak biomasy.

To znaczy?

Algorytmy platform są skonstruowane tak, by pozyskać naszą uwagę lub wydobyć od nas jak najwięcej danych, żeby sprzedać nam reklamy i wpływać na nasze wybory. W tym celu wiele z nich podsuwa nam treści, które nie są dla nas bezpieczne lub, w najlepszym wypadku, mocno wpływają na nasze postrzeganie świata.

Zresztą nie winię za szkodliwe treści jedynie platform – w ubiegłym roku razem z Fundacją Orange prowadziliśmy badania higieny cyfrowej. Zapytaliśmy dorosłych, czy publikując jakieś treści w internecie, mają na uwadze, że mogą mieć one wpływ na innych. Nieco ponad połowa zadeklarowała, że tak. Co z resztą? Trzeba mieć świadomość, że w internecie każdy z nas staje się twórcą i odpowiada za słowo. Wyczucie tego, co jest właściwe, nazywam cyfrowym sumieniem – możemy pracować nad nim, rozwijać je, ale możemy też nawet nie zadawać sobie pytania, czy to, co robimy, ma konsekwencje. Takie podejście wynika właśnie z przeświadczenia o dwóch różnych światach, o którym rozmawiałyśmy na początku, a wzmacnia je jeszcze atmosfera społeczno-polityczna, w której żyjemy od wielu lat. Po prostu wrze w nas od emocji i wystarczy niewielki pretekst, by one wybuchły. Pamięta pani „Mamę Ginekolog”?

To lekarka i influencerka, która przyznała, że w publicznej poradni przyjmuje koleżanki poza kolejką.

To oczywiście budzi wątpliwości i sprawą powinny się zająć odpowiednie gremia lekarskie, ale to, co się działo w internecie po jej deklaracji, było nieprawdopodobne – lekarkę obrażano, życzono jej śmierci, jej twarzą ilustrowano patologie służby zdrowia. Ciekawe, czy wszyscy komentujący są tacy nieskazitelni w prawdziwym życiu, czy np. nie zdarzyło im się zrobić sobie prywatnych kserówek w firmie. To też nadużycie.

W internecie bardzo łatwo jest sprowokować ostracyzm, wystarczy podać dane o zarobkach osoby publicznej bez żadnego kontekstu. To oczywiście kusi autora takiego wpisu, bo dostaje polubienia, udostępnienia i to zaspokaja wiele ludzkich potrzeb.

Jakich?

Bycia dostrzeżonym, uznania. Nasza aktywność w internecie właściwie sprowadza się do zaspokajania potrzeb. Często powtarzam: pokaż mi, co robisz w sieci, a powiem, czego ci brakuje.

Samo zaspokajanie potrzeb nie jest chyba negatywne?

Jasne. Marshall Rosenberg, autor teorii komunikacji bez przemocy, mówi, że same potrzeby nie są ani dobre, ani złe, one po prostu istnieją. Natomiast strategia zaspokajania potrzeb może już być dobra albo zła. Tak więc, jeśli ktoś potrzebę bycia zauważonym zaspokaja przez prowokowanie hejtu, to jest przekroczenie granicy.

To wina użytkowników?

Nie do końca – algorytmy promują treści, które budzą emocje, prowokują do gwałtownych reakcji.

Jak komuś się nie podoba, może się wypisać.

No właśnie nie do końca, na tym polega jeden z problemów. Sean Parker, były członek rady nadzorczej Facebooka, powiedział kiedyś, że spółka wykorzystała słaby punkt ludzkiej psychiki, dając mu działkę dopaminy.

Co mają serwisy społecznościowe wspólnego z dopaminą?

Kiedy coś sprawia nam przyjemność, nasz mózg to zapamiętuje. Dopamina jest neuroprzekaźnikiem produkowanym wtedy, gdy ponownie zlokalizuje on w pobliżu źródło przyjemności. Motywuje nas ona, by sięgnąć po tę rzecz – bez różnicy, czy to słodki owoc, narkotyki, czy ekran tabletu. Mamy oczywiście wybór, możemy sobie odmówić przyjemności, ale trzeba się trenować w samoregulacji i samokontroli. Narkoman wie, że zażywanie heroiny prowadzi do śmierci.

Ekrany są jak heroina?

W pewnym sensie tak, bo pobudzają ten sam układ nagrody w mózgu. Nasz mózg jest stworzony do podążania za źródłem przyjemności. Dlatego i my, i nasze dzieci mamy bardzo silną potrzebę skorzystania z ekranów, bo po prostu chcemy przyjemności, potrzebujemy rozładowania stresu, i nasze mózgi „wiedzą”, że ekrany szybko dostarczają zaspokojenie tych potrzeb.

Na razie nie mówimy wprawdzie o uzależnieniu od internetu, ponieważ Światowa Organizacja Zdrowia nie wpisała go do klasyfikacji chorób ICD-11. Znalazło się tam tylko uzależnienie od gier. W przypadku używania telefonów i ogólnie internetu mamy do czynienia z zaburzeniem, czyli z sytuacją, kiedy wciągamy się w coś na jakiś czas, ale możemy wrócić do normy bez całkowitego odstawienia źródła zaspokojenia, jak to ma miejsce w uzależnieniu. Żeby nie wpadać w zaburzone korzystanie z ekranów, musimy jako społeczeństwo osiągnąć pewien poziom powszechnej wiedzy o tym, jak na nas wpływają. Tak, jak nasi rodzice, którzy palili przy naszych wózkach. Albo jak nasze babcie, które dosładzały nam mleko na wieczór. Dzisiaj już wiemy, że palenie czy nadmiar cukru szkodzą. Czas na tę dyskusję także w sprawie ekranów.

Firmy technologiczne doskonale wiedzą, jak to działa.

Ci, którzy aplikacje projektują. Sądzę, że większość szeregowych pracowników tego nie wie, biorąc pod uwagę, ile widzę wśród nich osób z symptomami nadużywania technologii.

Jakie to symptomy?

WHO podaje sześć symptomów zaburzeń behawioralnych. Pierwszy to silne pragnienie wykonania pewnych czynności lub wręcz poczucie przymusu. Jak wynika z naszych badań, tylko 7 proc. dorosłych nie odczytuje wiadomości od razu, kiedy słyszy dźwięk powiadomienia. Reszta natychmiast sięga po smartfon. Dlaczego? Bo sam sygnał wywołuje w naszym mózgu wyrzut dopaminy, no a ona motywuje do działania. Co więcej, dźwięk powiadomienia powoduje większy efekt niż sprawdzenie, kto i co napisał. To też atawistyczny mechanizm – zbieranie informacji od samego początku warunkowało przeżycie.