Nagranie rozmowy, do której – o zgrozo – miało dojść „po pomyślnym przejściu weryfikacji w Stałym Przedstawicielstwie Polski przy ONZ”, błyskawicznie podbija internet, jak wszystko, co pozwala publiczności poczuć intelektualną wyższość nad nagranym ukradkiem politykiem. W czasie rozmowy prezydent prawdopodobnie nie ma czasu zastanawiać się nad tym, jak bardzo autentycznie brzmi jego rozmówca. Co kilka zdań długo się namyśla, a często robi to w połowie zdania. Z całą pewnością brakuje mu słów, a co za tym idzie – płynności. Czy to wystarczający powód, by nazwać prezydencką angielszczyznę nieudolną? Owszem, pełno w niej dziur, pod względem leksykalnym i gramatycznym jest zupełnie nieimponująca. Jest jednak komunikatywna i prawdopodobnie nawet w połowie nie tak żenująca, jak ocenia ją pospolite ruszenie samozwańczych specjalistów komentujących nagranie.

"Sto razy gorsze od tego, jak mówi, jest to, co mówi"

Upublicznienie rozmowy prezydenta z „Guterresem” przyczyniło się do odgrzania narodowej dyskusji o tym, czy jako Polacy możemy wreszcie przestać się wstydzić za „naszych” na światowych salonach, czy jednak jeszcze nie. W debacie na ten temat szczególnie chętnie biorą udział anonimowi komentatorzy, świadomi tego, że nikt nie zdemaskuje ich tożsamości ani nie zweryfikuje ich językowych talentów.

Reklama

Wśród złośliwych podsumowań prezydenckich umiejętności językowych oraz głosów zaniepokojonych dyplomatyczną wpadką pojawiają się mimo wszystko próby obrony prezydenckiej angielszczyzny. „Jego angielski nie jest wcale aż tak zły. Sto razy gorsze od tego, jak mówi, jest to, co mówi” – pisze komentator na platformie YouTube.

„Ja na przykład mówię po angielsku dokładnie tak jak on. Może nawet gorzej. Nie jestem wprawdzie prezydentem, ale skoro cała Polska śmieje się z niego, to i ze mnie ludzie by się pewnie śmiali, gdyby mieli okazję” – czytam na portalu Onet.pl. Te wypowiedzi są dużo bardziej przenikliwe, niż mogłoby się wydawać.

Wytykanie innym „niedostatecznie dobrej znajomości angielskiego” ma w Polsce swoją tradycję

Klimat, w którym rytualne wyśmiewanie cudzej angielszczyzny jest typową reakcją na prezentowanie jej nie dość dobrej, według bliżej nieokreślonych autorytetów, postaci, nie zachęca ani do nauki języka, ani do demonstrowania jej owoców. Słaba angielszczyzna staje się kompleksem, a gdy jest to angielszczyzna głowy państwa – kompleksem narodowym.

ikona lupy />
Jagoda Ratajczak, "Luka. Jak wstyd i lęk dziurawią nam język", Wydawnictwo Karakter, Warszawa 2023 / Materiały prasowe

Zapał, z jakim krytykuje się i ocenia osoby publiczne, uświadamia zwykłym obywatelom, że także oni mogą stać się, choć na mniejszą skalę, gwiazdami festiwalu podważania kompetencji, kwestionowania obycia w świecie, a nawet inteligencji. Wytykanie innym „niedostatecznie dobrej znajomości języka angielskiego”, w tym kwadratowego akcentu, ma w Polsce swoją tradycję. Tradycję równie długą, co droga ku likwidacji peerelowskich zapóźnień cywilizacyjnych i kulturowych oraz wynikającego z nich narodowego poczucia niższości.

Remedium na te kompleksy miały być większe niż wcześniej możliwości nauki języka angielskiego – po 1989 roku perspektywa ta nareszcie stała się realna. O tym, jak bardzo jej wyczekiwano, mówi mi Robert, anglista i nauczyciel języka angielskiego w liceum. Trzydziestoletni staż pracy zawodowej bynajmniej nie zatarł w nim ani wspomnień przełomu epok, ani ówczesnej perspektywy spragnionego wiedzy młodego człowieka i ucznia.

Mitologizowaliśmy angielszczyznę, wierzyliśmy, że reprezentuje lepszy świat

 „Byliśmy bardzo głodni kultury anglosaskiej – opowiada Robert, próbując nakreślić obraz nastrojów połowy lat osiemdziesiątych. – Słuchałem anglosaskich zespołów w radiu, chodziłem do kina na anglojęzyczne filmy. Pamiętam, że na seanse zabierałem brązowy notes, w którym notowałem interesujące słowa, a nawet całe wyrażenia. Na przykład – do dziś pamiętam – she’s been waiting for you. Oczywiście mitologizowaliśmy angielszczyznę, sam wierzyłem, że reprezentuje lepszy świat. Nadal zresztą jestem wielkim miłośnikiem kultury anglosaskiej, amerykańskiej – opowieść Roberta zdradza podziw wykraczający poza sferę języka. – Fascynuje mnie to, jak Amerykanie potrafią rozpowszechnić coś, co uważają za istotne, czy to sieć telefoniczną, czy wiedzę, budując choćby wielkie biblioteki. W tej kulturze nauczyciel nie jest postacią stawianą na piedestale, mającą dostęp do wiedzy tajemnej, ale kimś, kto ma dzielić się z innymi tą wiedzą, bez czoło­bitnej otoczki. No i są twórcami kultury, która wpłynęła na cały świat”.

Skalę zainteresowania kulturą anglosaską o brytyjskim z kolei rodowodzie dobrze obrazuje ówczesna popularność nie tylko samych filmów o Jamesie Bondzie czy grupy Monty Pythona, ale także człowieka, który ze znawstwem i polotem tłumaczył je na język polski, Tomasza Beksińskiego. Pomimo imponującego dorobku translatorskiego Beksiński był przede wszystkim dziennikarzem, fanem progresywnego rocka, i w tej właśnie roli rozsławiał angielskie zespoły najpierw na antenie Programu Drugiego Polskiego Radia, a potem Trójki. Tłumaczeniowy zapał nie opuszczał go jednak na antenie. To z jego audycji tysiące słuchaczy dowiadywały się, o czym śpiewają takie kapele, jak Marillion, The Cure czy Pink Floyd. Jak wspominają słuchacze Trójki, jego audycje nagrywali w całości, doceniając zarówno ich wartość muzyczną, jak i edukacyjną. Beksiński jednocześnie podsycał i zaspokajał zaciekawienie językiem, którego znajomość zdecydowanie nie była wtedy powszechna; według pewnych źródeł podsycał ją tak skutecznie, że wielu z jego słuchaczy zdecydowało się podjąć studia filologiczne[1].

Dziś, gdy świat jest właściwie na wyciągnięcie ręki, trudno sobie wyobrazić dziennikarza wywierającego taki wpływ na odbiorców swoim językowo-tłumaczeniowym zacięciem. Postacią tego pokroju mógłby stać się chyba tylko entuzjasta hipnotyzującego dziś rzesze młodych ludzi K-popu, ktoś z dobrą znajomością języka koreańskiego i talentem do przekładu, choć oczywiście nie sposób porównać skali obu zjawisk. […]

Polacy są wobec mówiących niedoskonale po polsku obcokrajowców nad wyraz wyrozumiali

Czy korzystający dziś na co dzień z dóbr światowej kultury i popkultury młodzi ludzie, bez przeszkód podróżujący po świecie, mogą nadal czuć, że do tego świata nie pasują, że nie są w stanie za nim nadążyć? Okazuje się, że nawet bardzo młodzi Polacy bywają niezwykle drażliwi na punkcie rodzimej znajomości angielszczyzny. Świadczy o tym oburzenie nastoletniej publiczności brytyjskiego serialu The Crown wobec sposobu, w jaki przedstawiono w nim polską dziennikarkę. W jednym z odcinków przeprowadza ona wywiad z księciem Filipem i robi to z mocnym polskim akcentem – scena ta miała rzekomo „upokorzyć” polskich widzów, o czym pisali w licznych internetowych komentarzach. „Ach, posłuchajcie tylko tego pokracznego angielskiego, posłuchajcie tylko tego strasznego polskiego akcentu!” – skrzeczy głos w głowach nadwrażliwych widzów, wyraźnie przekonanych, że surowość oceny cudzej angielszczyzny jest wpisana w DNA pochodzących z innych krajów użytkowników tego języka.

Pomyśleć, że sami Polacy są wobec mówiących niedoskonale po polsku obcokrajowców nad wyraz wyrozumiali. Z badań pilotażowych przeprowadzonych przez dr Karolinę Hansen z Uniwersytetu Warszawskiego wynika, że Polacy oceniają obcokrajowców mówiących po polsku z obcym akcentem dużo przychylniej niż Niemcy, Brytyjczycy czy Amerykanie oceniający imigrantów mówiących z obcym akcentem w ich językach[2]. Być może zadziałał efekt „najtrudniejszego języka świata”, za który, niesłusznie, Polacy uwielbiają uważać swój język ojczysty. Włożenie choć minimalnego wysiłku w komunikację w „tym koszmarnie zawiłym języku” prawdopodobnie budzi więcej podziwu, radości z poważnego traktowania Polski i jej mieszkańców, a może nawet wdzięczności, niż chętnie przypisywanej Polakom wrogości wobec obcych. Względem siebie nie jesteśmy już tak wyrozumiali, i ten brak wyrozumiałości najwyraźniej przypisujemy też innym. Z badania dr Hansen może wynikać, że słusznie, tylko czy naprawdę jest się czego wstydzić? Czy wstyd, w który wpędzamy samych siebie lub w który wpędzają nas inni, naprawdę jest uzasadniony? Czy komuś wstyd się „należy” jako naturalna konsekwencja jego słabej lub nikłej znajomości angielskiego? Czy ktokolwiek jest w stanie się z niego wyzwolić?

Jagoda Ratajczak

Fragment książki Jagody Ratajczak "Luka. Jak wstyd i lęk dziurawią nam język", która ukaże się 12.09.2023 roku nakładem Wydawnictwa Karakter. Wybór fragmentu i skróty - Wydawnictwo Karakter. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji Forsal.pl.

[1] K. Żemła-Jastrzębska, Tłumacz kultowy? (o przekładach Tomasza Beksiń­skiego), w: Kultura popularna a przekład, red. P. Fast, Katowice: Wydawnic­two Naukowe „Śląsk”, 2005, s. 49 – 62.

[2] K. Hansen, M. Birney, Perception of non-native speakers in Poland and the UK, 16 International Conference on Language and Social Psychology, Edmonton, Alberta, Canada, 2019.