Pod koniec III kwartału 2021 r. na rynku było ponad 150 tys. nieobsadzonych miejsc pracy, głównie w przemyśle (34 tys.) i budownictwie (22,5 tys.) - wynika z wyliczeń biura pośrednictwa pracy Personnel Service. Agencje rekrutujące w imieniu firm nie mają teraz lekko.

Mówi anonimowo jeden z właścicieli firmy rekrutacyjnej: - Pandemia się skończyła, ale zostawiła po sobie pracę zdalną. Jeśli w ogłoszeniu nie ma informacji o takiej możliwości, praca jest nieatrakcyjna dla kandydata. Nie będzie przecież jeździł do biura, a jeszcze, nie daje Boże, woził papiery. Najchętniej nie wychodziłby z domu. Do tego jest inflacja, wszystko drożeje, więc wynagrodzenia też muszą iść w górę. Młodzi nie chcą pracować za byle jakie pieniądze. „Pięć i pół tysiąca? Tyle to mi nie starczy na nowego iPhone’a!” - to mi wykrzyczała do słuchawki dziewczyna świeżo po studiach, którą rekrutowałem, po czym się rozłączyła. Urodzeni w XXI wieku oczekują dużych pieniędzy na start. Znają języki obce, nie mają presji, aby szukać pracy w pocie czoła. Najchętniej zostaliby youtuberami albo instagramerami, bo tam można zarobić kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie - opowiada nie bez ironii.

Headhunting kojarzył się długo z metodą rekrutacji osób o rzadkich kwalifikacjach i na stanowiska wyższego szczebla. To działalność executive search (ES) zarezerwowana dla firm konsultingowych, które spełniają oczekiwania rynkowe międzynarodowych korporacji. Marcin Sojka, założyciel agencji Sales HR, zwraca uwagę, że projektów menedżerskich w randze ES zlecanych jest niewiele w stosunku do rekrutacji np. specjalistów.

Dziś w cenie są właśnie specjaliści z konkretnym doświadczeniem. Wynika to ze specyfiki polskiego rynku pracy, który w ostatnim czasie przeszedł wiele zawirowań. Najpierw pandemia i przetasowania w wielu branżach. Później inflacja, która nakręciła wzrost płac. A teraz na dokładkę wojna w Ukrainie, a z nią odpływ wielu pracowników, których nie ma kim zastąpić.

Reklama