Świat
W Rosji coraz częściej dochodzi do aresztowań i przesłuchiwania zamieszkujących tam Tadżyków, a także przedstawicieli innych narodowości tradycyjnie wyznających islam. W samym Tadżykistanie, którego władze dość ściśle współpracują z Kremlem, zatrzymano zaś co najmniej dziewięć osób „mogących mieć powiązania z zamachem” na moskiewskie centrum handlowe. Tamtejsza bezpieka usłużnie „zgromadziła” w Duszanbe (jak głosi oficjalny komunikat), po czym „oddała do dyspozycji” rosyjskich śledczych nawet członków rodzin podejrzanych. A sami Rosjanie czytają to i komentują w mediach społecznościowych – i coraz bardziej powątpiewają w wersję oficjalną, która uparcie przypisuje winę Ukrainie i stojącym za nią zachodnim służbom wywiadowczym.
Przy okazji powątpiewają też w zdolność reżimu do zapewnienia im elementarnego bezpieczeństwa (a to przecież jeden z istotnych elementów niepisanej „umowy społecznej”, na której Putin opiera legitymację swojej władzy). Bo okazuje się, że zaatakowane centrum handlowe samo w sobie było śmiertelną pułapką, z uwagi na lekceważenie przez właścicieli nie tylko formalnie obowiązujących procedur, ale nawet zdrowego rozsądku. I że większość ofiar zginęła nie od kul terrorystów, lecz od dymu i ognia, wobec braku możliwości szybkiej ewakuacji. Można tylko zgadywać, ile wynosiła stosowna ”wzjatka” i na jak wysokim szczeblu urzędniczym trzeba było ją wręczać, żeby obiekt mógł działać.
Niby nic nowego w imperium carów i genseków, podobnie jak to, że wszelkie służby tajne i jawne – bardzo gorliwe i sprawne w tłumieniu wszelkich gestów prodemokratycznych – de facto zawiodły w obliczu facetów z karabinami, strzelających do bezbronnego tłumu. Ale to traktowano jak rzecz normalną kiedyś, po latach jelcynowskiej „wielkiej smuty”. Putin zaś obiecywał zmienić ów fatalny stan państwa, i miał wystarczająco dużo czasu oraz środków, by dotrzymać obietnicy. Jedyne zaś co zrobił, to stłukł termometr – czyli zabił Nawalnego, głośno krzyczącego o korupcji i niekompetencji władzy oraz ich niebezpiecznych skutkach.
Teraz poczucie zagrożenia na własnym podwórku narasta. Wiszący w powietrzu wielki pobór do wojska jeszcze je wzmacnia, podobnie jak coraz skuteczniejsze uderzenia ukraińskich rakiet i dronów na infrastrukturę w głębi Rosji. Reżim w odpowiedzi daje jedynie jeszcze więcej coraz bardziej idiotycznych kłamstw. A w polityce zagranicznej nie tylko uzależnia się od Chin, ale nawet od Iranu oraz Korei Północnej. Pytanie, czy tak ostentacyjne budowanie nowej „osi zła” na pewno spodoba się sponsorom z Pekinu, mającym wszak swoje, fundamentalne dla przetrwania i rozwoju ChRL interesy handlowe z Zachodem. I bynajmniej nie prącym (jak na razie) do otwartej konfrontacji.
Europa
Od pewnego czasu było już widać, słychać i czuć, że prezydent Emmanuel Macron zwietrzył wyjątkową koniunkturę dla Francji. Niemcy poniekąd na własną prośbę zafundowali sobie osłabienie pozycji gospodarczej i w efekcie także politycznej: najpierw mało rozsądnie forsując migracyjną politykę „herzlich wilkommen”, niemal równocześnie rezygnując z atomu i stawiając na rosyjski gaz, a potem nie potrafiąc w porę skorygować samobójczego kursu. W USA narastają zaś tendencje izolacjonistyczne, a przynajmniej niechęć do dalszego sponsorowania europejskiego bezpieczeństwa i rozwoju. Chcąc nie chcąc (raczej to drugie), Unia musi się więc zmobilizować – albo straci rację bytu.
W tej sytuacji stare, francuskie marzenie o samodzielnej, wiodącej pozycji na Starym Kontynencie, do niedawna zupełnie nierealistyczne – nagle nabrało wigoru. Tym w dużej mierze można tłumaczyć zaangażowanie Paryża w budowę koalicji proatomowych państw Starego Kontynentu (z Wielką Brytanią włącznie), które zresztą w mijającym tygodniu potwierdzono paroma drobnymi gestami. Również: szarżę Pałacu Elizejskiego w sprawie wysyłania wojska na terytorium Ukrainy i nagłe przyjęcie roli jastrzębia w relacjach z Rosją (ech, Putin, a było nie leźć tak jawnie w szkodę francuskim interesom w Afryce i Lewancie). I wreszcie – podróż do Brazylii, podczas której Macron wziął się za popchnięcie do przodu, niezwykle ważnych dla stron, a ślimaczących się do tej pory paskudnie negocjacji w sprawie wielkiej umowy handlowej Unii z południowoamerykańskim blokiem handlowym Mercosur. I co nieco wskazuje, że mógł odnieść sukces.
Czy strategiczny plan Paryża się powiedzie? Raczej nie w stu procentach, na to jednak V Republice zapewne zabraknie sił. Ale co po drodze namiesza, to nasze. Oto bowiem z ryzyka przegrania kontynentalnego wyścigu z Francją chyba zaczęli sobie zdawać sprawę Niemcy. Przynajmniej niektórzy. W CDU/CSU powróciły poważne głosy o konieczności przeproszenia się z atomem, a grono uznanych historyków i politologów w liście otwartym przejechało się po działaniach liderów SPD i samego kanclerza Olafa Scholza wobec Moskwy, konfliktu rosyjsko-ukraińskiego i nie tylko. „Wyznaczają czerwone linie nie dla Rosji, lecz dla niemieckiej polityki, (…) w dłuższej perspektywie osłabiają bezpieczeństwo kraju i działają na korzyść Putina" – to słowa o szacownych przywódcach Republiki Federalnej, za które niedawno nie tylko w Niemczech, ale nawet w Polsce można było zostać uznanym za wroga publicznego. Cóż, pikujące słupki poparcia potrafią jednak zdziałać cuda.
Polska
Ponieważ zaplanowałem sobie, żeby w ten świąteczny czas dostarczyć Państwu jedynie dobrych wiadomości (a złe zostawić na inne okazje), to w krajowej części „Oka” nie będzie nic o solidarnych wysiłkach PO i PiS w dziele dalszego polaryzowania sceny politycznej. Ani o okolicznościach nagłego złamania pięknej kariery generała Gromadzińskiego. Kto ma oczy, ten sam widzi, co się tu (nomen omen) święci.
Ale i tak muszę przyznać, że cieszą mnie poranne wejścia ABW w kilka miejsc. Bez względu na pewne drugorzędne didaskalia, potwierdzają jednak, że idzie w Polsce ku dobremu. Po pierwsze: każdy, kto ordynarnie przepompowywał państwowe (czyli nasze wspólne) pieniądze do partyjno-prywatnych kieszeni, musi się teraz liczyć z konsekwencjami. Precedens został bowiem uczyniony, już nic nie będzie jak dawniej (gdy generalnie obowiązywała zasada, że pewnych rzeczy się wzajemnie nie tyka, nawet po wygranych wyborach). Po drugie: nagle okazało się, że jawne obnoszenie się z prokremlowskimi narracjami to nie żadna „wolność słowa”, tylko agentura wpływu, i że gorliwość w głoszeniu propagandowych kłamstw wrogiego reżimu może prowadzić na dołek. Albo ku czemuś jeszcze gorszemu: infamii.
W obu przypadkach – uprzejmie proszę o więcej. Żeby nie było potem gadania, że to pierwsze to tylko teatrzyk dla fanów, mający przykryć brak sukcesów w spełnianiu obietnic wyborczych. A drugie: jedynie skutek ostrogi, którą naszym służbom wsadzili w bok (albo i w co innego) bracia Czesi.
Rządowi świątecznie życzę więc rozsądku, czyli zdolności przewidywania długofalowych konsekwencji. A nam wszystkim: wesołych jaj i smacznego dyngusa. To bowiem łączy Polaków ponad podziałami politycznymi, religijnymi, obyczajowymi i klasowymi. I dobrze, wspólnota musi mieć jakąś trwałą bazę.