Decyzja władz Federacji Rosyjskiej o uznaniu niepodległości marionetkowych, separatystycznych „republik ludowych” na wschodzie Ukrainy otworzyła nowy etap konfliktu rozgrywającego się pomiędzy Moskwą a Zachodem. Rozpoczęcie działań zbrojnych tylko postawiło kropkę nad i. W pewnym sensie obie strony wyłożyły karty. Władimir Putin pokazał już ponad wszelką wątpliwość, że próby uprawiania z nim klasycznej, tradycyjnej dyplomacji nie mają sensu, bo z ofert wycofania się z twarzą nie chce lub nie umie skorzystać. Natomiast Zachód potwierdził, że jest, po pierwsze, solidarny (w miarę, ale i tak znacznie bardziej, niż Rosjanie zakładali parę miesięcy temu, podbijając stawkę), a po drugie - zdeterminowany, by odpowiedzieć na politykę Kremla sankcjami adekwatnymi do przewin agresora (co też zapewne zaskoczyło rosyjskich politstrategów).
Powrót do status quo, wytworzonego na przełomie lat 2014-2015, przestał być w tej sytuacji możliwy. Chcąc nie chcąc, wszyscy zainteresowani muszą teraz decydować się na ucieczkę do przodu. To oznacza, że na stole leżą też warianty, które dotychczas nie były na poważnie rozpatrywane. Ale zanim zaczniemy dokonywać ich przeglądu oraz oceniać prawdopodobieństwo i skutki, warto zatrzymać się nad pewnym ważnym, a często pomijanym aspektem tej rozgrywki.

Car jest nagi

Do niedawna większość analityków i komentatorów skupiała się na obiektywnych interesach zaangażowanych stron i na chłodnym rachunku potencjalnych zysków i strat. Jedynie niektórzy - a i to raczej na marginesie - sygnalizowali, że należy brać pod uwagę nie tylko interesy państw jako całości, lecz także poszczególnych podmiotów „wewnętrznych”, czyli frakcji i grup w aparacie władzy. Co więcej, że nie należy z góry zakładać pełnej racjonalności ani profesjonalizmu decydentów, bo oni też są ludźmi - popełniają błędy czy działają w złej wierze. Czytaj: zdarza im się przedkładać interes własny albo klanu nad dobro wspólne.
Miniony tydzień dostarczył argumentów na rzecz tezy o przewadze czynnika subiektywnego w polityce Rosji. Pora więc zarzucić matematyczne równania, z których wynikały wnioski bardzo dalekie od tego, co chwilę potem działo się w rzeczywistości. Powiedzmy wprost: uporczywe „uczenie Putina jak jeść widelcem” (użyłem tej przenośni na łamach DGP jakiś czas temu) nie dało efektów. Z prostego powodu: pacjent woli wywracać stół, tłuc porcelanę, a widelec wbijać w brzuch kelnera. Nawet jeśli w efekcie pozostanie głodny i na dodatek będzie pokaleczony.
Paradoksalnie - powinniśmy być Putinowi wdzięczni. Nikt inny nie uczynił od wielu lat tyle co on, by przekonać świat, że Rosja nie jest wiarygodnym partnerem, lecz bandytą grożącym destabilizacją nie tylko w skali regionalnej, ale nawet globalnej.
*Autor jest doktorem nauk o polityce z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, a także ekspertem Nowej Konfederacji oraz przewodniczącym Rady i analitykiem Fundacji Po.Int, zrzeszającej m.in. byłych oficerów wywiadu