Ten termin przez lata był używany jako żartobliwe określenie przybyszów z kosmosu. Do czasu, gdy zielone ludziki pojawiły się na Donbasie
Uzbrojeni po zęby i znakomicie wyposażeni żołnierze w uniformach bez żadnych oznaczeń, atakujący cele na Ukrainie, byli członkami specnazu, wojsk powietrznodesantowych i pod oddziałów piechoty morskiej Federacji Rosyjskiej, a w dalszych etapach konfliktu także mniej elitarnych formacji. Trudno jednoznacznie stwierdzić, kto pierwszy nazwał ich zielonymi ludzikami; niewykluczone, że był to Władimir Putin, kpiący w jednym z wywiadów, że to może właśnie kosmici. Sformułowanie przyjęło się i zrobiło nadspodziewaną karierę. Dziś figuruje nawet w wirtualnym „(Mini)słowniku” na portalu Biura Bezpieczeństwa Narodowego jako propozycja określenia „uzbrojonych żołnierzy nieposiadających dystynkcji wojskowych ani innych wyróżników, które pozwalałyby na określenie ich narodowości, prowadzących zbrojne działania regularne i nieregularne”.

Bez oznaczeń, dystynkcji i nazwiska

Początkowo Putin zaprzeczał ich związkom z Rosją (wtedy padło sławne zdanie, że „taki ekwipunek można kupić w każdym sklepie”), twierdząc, już całkiem serio, że to formacje lokalnych separatystów. Po pewnym czasie (gdy miał pewność, że żadna ze światowych potęg ani żaden z partnerów nie zamierza zbytnio kontestować aneksji półwyspu ani agresji we wschodniej Ukrainie) zmienił zdanie, a nawet spowodował uznanie 27 lutego, czyli daty uderzenia na Krym, za oficjalny „Dzień Sił Operacji Specjalnych Federacji Rosyjskiej”.
Mniej jednoznaczne jest stanowisko Kremla wobec udziału rosyjskich wojskowych w walkach w Zagłębiu Donieckim. Nie da się jednak ukryć, że wielu z nich sprawowało bądź sprawuje kierownicze funkcje w politycznych lub militarnych strukturach samozwańczych „republik ludowych”. Najbardziej znane nazwiska to Igor Girkin (vel Striełkow), Aleksandr Borodaj, Igor Biezler (prawdopodobnie podlegający mu oddział odpowiada za strącenie malezyjskiego samolotu z 298 osobami na pokładzie) czy Walerij Bołotow, ale szacuje się, że przez front na Ukrainie przewinęło się od początku walk nawet 20–25 tys. obywateli Federacji Rosyjskiej.
Reklama
Część z nich znalazła się tam w charakterze najemników (to przede wszystkim eksżołnierze i funkcjonariusze różnych resortów siłowych), ale większość to czynni wojskowi z regularnej armii, kierowani do walki rozkazem przełożonych. Warto przy tym zaznaczyć, że formacje o charakterze najemniczym mają w realiach rosyjskich inny charakter niż np. w USA, Wielkiej Brytanii, Francji czy RPA. Najemnictwo wojskowe jest w Rosji formalnie zakazane, represje karne spotykają jednak wyłącznie te firmy, które z różnych względów tracą zaufanie władz. Spotkało to m.in. niektórych komercyjnych kontraktorów Slavonic Corps Limited, firmy założonej w 2012 r. przez rosyjskich biznesmenów, z siedzibą w Hongkongu. Natomiast twórca tzw. Grupy Wagnera (która operowała m.in. na Krymie, a potem w walkach o Debalcewo i Ługańsk, zaś głośna stała się w związku z masakrą jej członków w Syrii, pod Dajr az-Zaur, przez siły amerykańsko-kurdyjskie), były oficer wywiadu wojskowego (GRU) i pułkownik 2. Brygady Specnazu Dmitrij Utkin, zamiast siedzieć w więzieniu, w chwilach wolnych od pracy spaceruje sobie jawnie nie tylko po ulicach Moskwy, ale nawet po korytarzach i salonach Kremla. Bywa na przykład gościem rautów z udziałem Putina z okazji Dnia Obrońców Ojczyzny. Jest więc oczywiste, że firmy tego rodzaju operują za zgodą i w interesie władz polityczno-wojskowych, najprawdopodobniej obficie korzystając także z zasobów kadrowych armii, i to bynajmniej nie tylko z emerytów.
Treść całego artykułu można przeczytać w poniedziałkowym, specjalnym wydaniu DGP.