Przebiegiem cyberwojny wielu zachodnich analityków zostało zaskoczonych. Wydaje się, że trudno radzą sobie z dysonansem poznawczym. To dlatego, że „spodziewali się” bardziej „spektakularnych” działań, typu powszechne wyłączanie prądu, paraliż infrastruktury i różnego rodzaju bezużyteczne scenariusze, np. „Cyber Pearl Harbor” lub „Cyber 9/11”. Nic takiego nie miało miejsca. Z prostego powodu: takie działania byłyby bezużyteczne. Nie pozwoliłyby osiągnąć żadnych sensownych celów.
W konfliktach zbrojnych chodzi o to, by realizując cele wojskowe, osiągać zamierzone efekty polityczne. Nie trzeba być Clausewitzem (pruski generał i teoretyk wojny żyjący na przełomie XVIII i XIX w. – red.), by docenić, że podobnie powinno być w przypadku cyberoperacji. Działania mogą być różne. Politycznym celem rosyjskiej wojny w Ukrainie miała być denazyfikacja, przez co Moskwa rozumiała wymianę klasy politycznej. Co za tym idzie, zmianę priorytetów i celów politycznych Ukrainy. Skoro takie były cele, to jasne jest, że jedyną możliwością ich osiągnięcia jest operacja wojskowa i zajęcie terytorium zaatakowanego państwa. Klasyczna wojna podboju. Niestety widzimy dramatyczne przejawy tych działań. Cierpi ludność cywilna, niszczona jest infrastruktura, budynki mieszkalne. To ogromne straty gospodarcze.