Nadzieje były olbrzymie. Kontrofensywa Ukraińców miała w założeniach odbić korytarz lądowy na Krym i w konsekwencji radykalnie utrudnić Rosjanom utrzymanie półwyspu. Ukraińscy przywódcy mówili o niej przez długie miesiące, także opinia publiczna na Zachodzie była przekonana, że „coś” się wydarzy. Tymczasem efekty były nad wyraz skromne. W niektórych miejscach Ukraińcom udało się przesunąć linię frontu o kilkanaście kilometrów, ale były też takie, gdzie praktycznie nic się nie zmieniło. Dlaczego się nie udało?

Dlaczego się nie udało?

- Nie ma na to prostej odpowiedzi, czynników jest dużo. Po pierwsze, Ukraińcy wybrali do ataku miejsce, które dziś jest najbardziej ufortyfikowane w Europie. Pola minowe, okopy, nasycenie artylerią było ogromne, a Ukraińcy nie byli organizacyjnie w stanie przeprowadzić dużego ataku, który doprowadziłby do znaczącego przełamania rosyjskich linii na Zaporożu – wyjaśniał analityk wojskowy Konrad Muzyka, założyciel Rochan Consulting na forsal.pl.

Reklama

- Po drugie, oni nigdy nie prowadzili tego typu operacji, dlatego trudności pojawiły się też na poziomie prowadzenia operacji i dowodzenia. Sztaby nie były w stanie skutecznie przeprowadzić skoordynowanego ataku. Problemem było też to, że wojsko ukraińskie rozproszyło swoje siły, część była zaangażowana pod Bachmutem, część wydzielona do zachodniej doniecczyzny, a ta największa została skierowana na oś w kierunku Tokmaku. Rozproszenie było za duże i niepotrzebne – tłumaczył ekspert i dodawał, że pojawiły się też trudności ze szkoleniem. Jeśli chodzi o kolejne takie zgromadzenie sił i środków, to raczej wątpliwe, że w nadchodzącym roku uda się takie przedsięwzięcie Ukraińcom powtórzyć. Oni dalej będą się borykać z brakami sprzętowymi, a coraz bardziej palącą do rozwiązania kwestią może stać się mobilizacja.

Zełenski odczarowany

Drugie kluczowe wydarzenie, które, choć nie miało miejsca na linii frontu, było bardzo istotne dla wojny, to swego rodzaju „odczarowanie” prezydenta Wołodymyra Zełenskiego. W pierwszym roku obrony ten polityk pokazał się jako przywódca światowego formatu. To, że w obliczu napaści Rosjan został w ostrzeliwanym Kijowie, niesamowicie pozytywnie wpłynęło na morale broniącego się narodu. Ale w 2023 r. na tym wizerunku pojawiły się spore rysy. Z jednej strony zaczęli to zauważać politycy Zachodu, a publicznie wyraził to przy okazji szczytu NATO w Wilnie były już minister obrony Wielkiej Brytanii Ben Wallace, który przypomniał, że Wielka Brytania nie jest „Amazonem z bronią”. Z drugiej, także poparcie społeczne prezydenta w Ukrainie zaczęło topnieć, a media zaczęły żyć doniesieniami o napięciach między prezydentem i szefem sztabu gen. Wałerijem Załużnym oraz „ręcznym sterowaniu” armią przez polityków. Nie brakuje także problemów z korupcją, co zmęczone już wojną społeczeństwo coraz częściej zauważa.

W pewnym sensie przypomina to karierę polskiego prezydenta Lecha Wałęsy, który jako lider Solidarności pięknie zapisał się w polskiej historii. W latach 80., podobnie jak do niedawna Zełenskim, zachwycał się nim zachodni świat. Ale kilka lat później Wałęsa prezydentem był bardzo słabym. Po okresie świetności ugiął się pod ciężarem własnej wielkości i być może obserwujemy właśnie podobne, choć mniej rozciągnięte w czasie, zjawisko u Zełenskiego. Doskonale to opisał Zbigniew Parafianowicz w swojej książce „Polska na wojnie”. To odczarowanie może mieć wpływ na nastroje w Ukrainie i zwiększać liczbę tych, którzy na prowadzenie wojny patrzą sceptycznie i mniej lub bardziej po cichu mówią o tym, że z Rosją trzeba się dogadać.

Zachód jest zmęczony

Wreszcie istotny wpływ na wojnę na Wschodzie ma… zmęczenie na Zachodzie, o którym wspominał choćby Donald Tusk w swoim expose. Dobrze to widać w kraju, który Ukrainie pomógł zdecydowanie najbardziej, czyli w Stanach Zjednoczonych, których dotychczasowa pomoc militarna przekroczyła wartość 40 mld dolarów. O ile jeszcze pod koniec ubiegłego roku prezydent Zełenski podczas swojej wizyty w Waszyngtonie przemawiał przed Kongresem, to podczas wizyty w grudniu tego roku, choć spotkał się m.in. z prezydentem Joe Bidenem, nie udało mu się namówić republikańskich kongresmenów do przegłosowania finansowania pomocy Ukrainie, które jest „w pakiecie” m.in. z finansowaniem obrony granic USA i dlatego budzi za Atlantykiem takie emocje.

Takie zmęczenie widać także w Polsce, która w pierwszej fazie konfliktu była zdecydowanym liderem pomocy. Konflikt wokół zboża i obraźliwe wypowiedzi ukraińskiego polityka sugerujące, że Polska de facto współdziała z Putinem, zadziałały na wielu jak zimny prysznic. Rząd Prawa i Sprawiedliwości kontakty na szczeblu rządowym bardzo mocno ograniczył. Rząd nowej koalicji je ożywia, z pierwszą wizytą zagraniczną nowy minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski udał się właśnie do Kijowa, ale trudno nie zauważyć, że mleko już się rozlało. Z kolei w Niemczech w sondażach ponad 20 proc. poparcia społecznego zyskuje prorosyjska Alternatywa dla Niemiec (AfD), a na Słowacji premierem został Robert Fico. Jednym z jego głównych postulatów wyborczych było właśnie ograniczenia pomocy militarnej Ukrainie.

I choć pewnie za Atlantykiem politycy się dogadają i ta pomoc Ukrainie nie skończy się z dnia na dzień, to ewentualna wygrana Donalda Trumpa w jesiennych wyborach prezydenckich może ją radykalnie i natychmiastowo ograniczyć. A Europa obecnie nie jest w stanie wejść w to miejsce i od razu uruchomić dostaw uzbrojenia w tej skali z tej prostej przyczyny, że sama sprzętu ma za mało.

Wojna w Ukrainie 2024

Gdzie linia frontu będzie za rok? Takie pytanie zadaliśmy Konradowi Muzyce z Rochan Consulting.

-To bardzo trudno prognozować. Z jednej strony produkcja zbrojeniowa w Rosji bardzo mocno rośnie i Rosjanie, jeśli chodzi o sprzęt i liczbę żołnierzy, będą w stanie przeprowadzić dużą operację zaczepną. Kluczowe pytania to jak do tego przygotują się Ukraińcy i jak będą dowodzeni Rosjanie. Jeśli to będzie powtórka tego, co robią teraz pod Awdijiwką, to prawdopodobieństwo uzyskania przez Rosjan większego wyłomu jest bardzo małe. Ale też Ukraińcy muszą postawić linie fortyfikacyjne wzdłuż linii frontu, tak jak to zrobili Rosjanie na Zaporożu – wyjaśniał ekspert.

Jeśli do tego dodamy rosnącą liczbę Ukraińców niezadowolonych ze swojego prezydenta, zmęczenie Zachodu oraz brak nadziei związanej z trwającymi przygotowaniami do kontrofensywy, może się okazać, że rok 2024 będzie dla ukraińskich obrońców nawet trudniejszy niż 2023.