Gdy dwa lata temu Rosja zaatakowała Ukrainę, w zryw pomocowy zaangażowały się tysiące ludzi. Niemal od razu pojawiały się też głosy, że nasze relacje i emocje związane z uchodźcami będą się zmieniać. Jak jest dziś?

Zryw z definicji nie trwa wiecznie. Potwierdzają to nie tylko własne obserwacje, lecz także kolejne badania. Solidarność słabnie. Polacy pomagają mniej, a jednocześnie narastają postawy negatywne, antagonistyczne. Skutek był przewidywalny – podobny mechanizm uruchamia się po różnego rodzaju katastrofach, trudnych społecznie zdarzeniach na dużą skalę. Ze zrywem solidarnościowym mieliśmy też do czynienia na początku pandemii: powstawały oddolne inicjatywy sąsiedzkiej pomocy nakierowane na osoby starsze, z niepełno sprawnościami. Byliśmy gotowi na więcej poświęceń. Z czasem ten zapał jednak wygasał. Kurczyły się nie tylko zasoby materialne, lecz także mentalne – jak zdolność do ustępstw, angażowania się kosztem innych aktywności. Coraz bardziej oswajaliśmy się z nową sytuacją. Ten proces trwa teraz w odniesieniu do wojny za naszą granicą, choć nie można utożsamiać go z obojętnością.

Taką diagnozę stawiano już rok temu. Czy kolejne 12 miesięcy coś zmieniło?

Negatywne postawy się nasilają. Do tego uchodźcy z Ukrainy i nasz stosunek do tego kraju stały się elementem kampanii wyborczej. Politycy budowali wokół tego tematu swoje narracje. Zwykle wybory zaostrzają wygłaszane opinie. Mieliśmy więc wystąpienia w stylu: Polska wiele zrobiła, była i jest liderem wsparcia, bez niej łańcuch humanitarnych dostaw by się urwał, teraz jednak pora zadbać o nasze własne interesy. Osoby, które doświadczyły wojny, zostały odsunięte na dalszy plan.

Reklama

CAŁY TEKST W PAPIEROWYM WYDANIU DGP ORAZ W RAMACH SUBSKRYPCJI CYFROWEJ