Wyniki przedterminowych wyborów do Izby Gmin dają brytyjskiemu premierowi Borisowi Johnsonowi możliwość dokończenia brexitu - zgodnie z obietnicą wyborczą - do 31 stycznia 2020 r., ale też stawiają pod znakiem zapytania przyszłość kraju w obecnym kształcie.

W czwartkowych wyborach konserwatyści zdobyli 365 mandatów w 650-osobowej Izbie Gmin, czyli znacznie powyżej progu 326 mandatów, który umożliwia samodzielne rządy.

Przewaga 80 mandatów nad pozostałymi ugrupowaniami to znacznie lepszy wynik, niż przewidywały przedwyborcze sondaże. Nie sprawdziły się też prognozy mówiące, że duża liczba nowo zarejestrowanych wyborców, głównie młodych, zaszkodzi konserwatystom. Zdobyli oni o 48 miejsc więcej niż w poprzednich wyborach w czerwcu 2017 roku i o 66 więcej niż mieli w momencie rozwiązania Izby Gmin.

To ich najlepszy wynik, jeśli chodzi o liczbę zdobytych miejsc od trzeciego i ostatniego zwycięstwa Margaret Thatcher w 1987 roku, a biorąc pod uwagę procentowe poparcie - 43,6 proc. - nawet od jej pierwszego zwycięstwa w 1979 roku.

Sukces Partii Konserwatywnej był efektem strategii zakładającej walkę o te okręgi, które tradycyjnie uważane były za bastion Partii Pracy, ale gdzie w referendum z 2016 r. opowiedziano się za wyjściem z Unii Europejskiej. Laburzyści nie docenili, jak silne jest tam pragnienie brexitu; przez to, że obiecywali oni renegocjację umowy i nowe referendum, wyborcy głosujący na Partię Pracy całe swoje życie teraz się od niej odwrócili i zaufali powtarzanemu przez Johnsona hasłu "Dokończmy brexit".

Reklama

Skala klęski Partii Pracy na obszarach północnej i środkowej Anglii, które określane bywały jako czerwony mur, jest ogromna. Laburzyści utracili nawet niektóre okręgi, w których wygrywali każde wybory przez ostatnie kilkadziesiąt lat i w których w poprzednich wyborach mieli bezpieczną - jak się wydawało - przewagę kilkunastu punktów procentowych.

W wygłoszonym w piątek rano przemówieniu Johnson zwrócił się do tych wyborców, mówiąc, że "z pokorą przyjmuje zaufanie, którym go obdarzyli" i zapewnił, że "nigdy nie będzie uważał go za pewnik". Powtórzył też swoją główną wyborczą obietnicę, oświadczając: "Załatwimy brexit do 31 stycznia - bez żadnych +jeżeli+, +ale+, +może+".

Przed południem Johnson udał się do Pałacu Buckingham na audiencję u królowej Elżbiety II, która formalnie powierzyła mu misję sformowania nowego rządu. Według nieoficjalnych informacji skład nowego gabinetu nie będzie się zasadniczo różnił od dotychczasowego - większa rekonstrukcja nastąpi zapewne w lutym, już po wyjściu Wielkiej Brytanii z UE.

Pozostawienie rządu w niemal niezmienionym składzie jest możliwe także dlatego, że wbrew obawom żaden z jego członków nie stracił mandatu. Konserwatyści w ogóle stracili tylko jedno głośne nazwisko - w jednym z londyńskich okręgów wybory przegrał były kandydat na burmistrza stolicy Zac Goldsmith.

Znacznie boleśniejsze straty poniosły natomiast dwie pozostałe główne partie ogólnokrajowe - laburzyści i Liberalni Demokraci. Dla Partii Pracy 203 mandaty, która zdobyła, to najgorszy wynik od 1935 roku. W efekcie jeszcze przed zakończeniem liczenia głosów część laburzystowskich polityków otwarcie zaczęła wzywać Jeremy'ego Corbyna do ustąpienia z funkcji lidera ugrupowania.

Corbyn krytykowany jest za to, że przez ideologiczny radykalizm kompletnie stracił kontakt z wyborcami z klas pracujących z północy Anglii, będących dotychczas wyborczą bazą partii, co objawiło się m.in. niedocenieniem ich probrexitowych nastrojów. Z kolei innych wyborców odstręczał radykalnie socjalistycznymi pomysłami gospodarczymi bądź zarzucanym mu tolerowaniem antysemityzmu.

W nocy z czwartku na piątek 70-letni Corbyn zapowiedział, że nie poprowadzi już Partii Pracy w następnych wyborach, ale pozostanie na stanowisku lidera do czasu partyjnej "refleksji" na temat jej przyszłości. W piątek po południu doprecyzował, że nie stanie się to przed końcem roku.

Z funkcją liderki musi się pożegnać także szefowa Liberalnych Demokratów Jo Swinson, która w ogóle nie dostała się do parlamentu. Przegrała ona w swoim okręgu z kandydatką Szkockiej Partii Narodowej (SNP) różnicą zaledwie 149 głosów. Swinson i tak była ostatnio coraz mocniej krytykowana za kampanię wyborczą.

Liberalni Demokraci zapowiadali, że w razie wygranej natychmiast wycofają wniosek o wyjście kraju z UE bez nowego referendum, licząc na to, iż w ten sposób przyciągną tę część elektoratu - mniej więcej połowę - która przeciwna jest brexitowi. Jednak zostało to odebrane jako dość aroganckie podważanie wyniku referendum. Ostatecznie zdobyli oni 11,5 proc. głosów, co przełożyło się na 11 mandatów - o jeden mniej niż w poprzednich wyborach.

SNP jest natomiast obok konserwatystów największym zwycięzcą wyborów. Wprawdzie ostatecznie SNP zdobyła 48 mandatów, a nie 55 - jak wynikało z prognozy exit polls - ale to i tak wzrost o 13 mandatów w porównaniu z dotychczasowym stanem posiadania i - jak zapowiedziała już liderka ugrupowania Nicola Sturgeon - uzasadnienie do przeprowadzenia nowego referendum niepodległościowego.

Sturgeon oświadczyła, że Johnson - jako lider partii, która przegrała w Szkocji - nie ma prawa stać na drodze do ponownego plebiscytu.

O ile jednoznaczny wynik wyborów przełamuje impas wokół brexitu i wyjście Wielkiej Brytanii z UE 31 stycznia 2020 r. wydaje się obecnie przesądzone, o tyle rezultaty stawiają pod znakiem zapytania przyszłość Zjednoczonego Królestwa. Wybory potwierdziły widoczne już od pewnego czasu - np. w trakcie referendum w sprawie członkostwa kraju w UE - "rozjeżdżanie się" politycznych preferencji Anglii i Szkocji.

Johnson podkreśla, że nie zgodzi się na kolejne referendum niepodległościowe w Szkocji, skoro poprzednie - które, jak wówczas ustalono, ma być jedynym w obecnym pokoleniu - odbyło się zaledwie pięć lat temu. Dobry wynik SNP oznacza jednak co najmniej poważne spory między władzami w Londynie i Edynburgu. Z drugiej strony zdobycie przez SNP ponad 80 proc. mandatów w Szkocji nie oznacza, iż takie jest poparcie dla niepodległości. SNP uzyskała 45 proc. głosów, czyli o niespełna dwa punkty więcej niż trzy partie przeciwne secesji.

Do istotnej zmiany doszło też w Irlandii Północnej - wprawdzie Demokratyczna Partia Unionistyczna pozostanie największą północnoirlandzką frakcją w Izbie Gmin, ale po raz pierwszy w historii partie republikańskie, opowiadające się za zjednoczeniem Irlandii, uzyskały więcej mandatów niż te, które chcą pozostania prowincji w składzie Zjednoczonego Królestwa.

>>> Czytaj też: Polexit jest możliwy? "Za jakiś czas Polska może pójść śladem Wielkiej Brytanii"