Mimo presji z Waszyngtonu i frustracji Kijowa, natychmiastowy zakaz importu ropy i gazu z Rosji pozostaje dla Berlina nie do przyjęcia. Popierający większość sankcji na Rosję Federalny Związek Przemysłu Niemieckiego (BDI) ocenia, że największa gospodarka UE nie jest gotowa na szybkie odcięcie się od rosyjskich dostaw, zwłaszcza w okresie panującego nad Renem niepokoju wzrostem cen gazu o 100 proc. w porównaniu z czasami przedwojennymi.
– Nie ma sensu karać siebie surowiej niż agresora – tłumaczył „Die Welt” prezes BDI Siegfried Russwurm. Podobny ton obrała szefowa niemieckiego MSZ Annalena Baerbock. – Jeśli znajdziemy się w sytuacji, gdy pielęgniarki i nauczyciele nie przyjdą do pracy, w której przez kilka dni nie będzie prądu, to Władimir Putin wygra część bitwy dzięki pogrążeniu innych państw w chaosie – ostrzegła popularna polityk Zielonych. W praktyce taka polityka będzie oznaczać dalsze wysyłanie Kremlowi miliardów dolarów. To źródło finansowania ma jednak stopniowo wysychać.
Nie decydując się na natychmiastowe embargo, zależne w jednej trzeciej od rosyjskiego gazu Niemcy rozpoczęły jednocześnie proces uniezależnienia się od importu surowców energetycznych z Rosji. Rząd federalny szuka innych kierunków zakupów, a także zmienia strukturę własnego rynku. – Z każdym dniem, a nawet z każdą godziną żegnamy się z rosyjskimi dostawami – deklarował minister gospodarki i klimatu Robert Habeck. Ambitne cele mówią o całkowitym lub niemal całkowitym odcięciu się od Rosji do końca roku. Dywersyfikacji ma służyć budowa dwóch terminali skroplonego gazu ziemnego (LNG), uzupełnienie krajowych rezerw węgla i gazu, przyspieszenie rozwoju źródeł odnawialnych oraz pozostawienie na dłużej niż to planowano działających elektrowni jądrowych. To wszystko wymaga czasu, kosztów i wyrzeczeń, ale – jak ujął to niemiecki minister finansów Christian Lindner – jest to „cena wolności”.
Reklama