Węgiel i inne paliwa kopalne muszą odejść – to jasne. Wymaga tego nie tylko ochrona klimatu i przyszłych pokoleń, które będą musiały się zmagać z następstwami dalszej jego destabilizacji. To konieczność także z punktu widzenia dobrobytu Polaków. Transformacja nie będzie wolna od kosztów. Ale te ponosimy także dzisiaj, dopłacając do anachronicznego systemu. Odpowiednio poprowadzone inwestycje zwrócą nam się w przyszłości, a właściwie zaprojektowane świadczenia i mechanizmy osłonowe mogą zabezpieczyć interesy niezamożnych obywateli. Za to zwlekanie z transformacją to gwarancja rosnących obciążeń, które zagwarantują nam jedynie gospodarczy regres na tle światowej i regionalnej konkurencji. Przejście na rozwiązania nisko- i bezemisyjne to klucz do rozwoju w kolejnych dekadach. A Europejski Zielony Ład jest tylko jednym z elementów, które składają się na tę konieczność.

Wszystko to nie oznacza, że każda forma przyspieszenia transformacji działać będzie na korzyść Polski. We wtorek Komisja Europejska opowiedziała się za wyznaczeniem celu redukcji emisji gazów cieplarnianych na 2040 rok na poziomie 90 proc. w porównaniu do roku 1990. To pierwszy etap procesu, który – po przełożeniu na projekt legislacyjny i uzyskaniu akceptacji większości państw członkowskich i deputowanych w Parlamencie Europejskim - usankcjonuje tempo przekształceń unijnej gospodarki w kolejnej dekadzie.

Pozorne ruchy

Reklama

Komisja pokazała analizy, na podstawie których określiła ten pułap. Podstawowe argumenty podnoszone przez Brukselę wydają się na pierwszy rzut oka racjonalne. Z punktu widzenia zabezpieczenia najważniejszego celu – neutralności klimatycznej do 2050 r. – dobrze byłoby, żeby jak najwięcej możliwych redukcji zrealizowano już w latach 30. Przeciwko odkładaniu dekarbonizacyjnych wysiłków przemawia też mechanika zmiany klimatu. Każdy rok opóźnienia oznacza przecież dodatkowe tony gazów cieplarnianych, które pozostaną w atmosferze na lata i uszczuplą nasz tzw. budżet węglowy - pulę emisji możliwą do wykorzystania na całym świecie jeśli temperatury mają zostać utrzymane w odpowiednich ryzach.

Ale czasami nie warto przyspieszać za wszelką cenę, zwłaszcza jeśli ma się to odbywać głównie na papierze. A przy bliższej analizie zaproponowany przez KE cel okazuje się opierać się w znacznej mierze właśnie na ruchach pozornych.

Z komunikatu Komisji wynika, że warunkiem uzyskania pożądanego poziomu emisji netto w 2040 r. – na poziomie ok. 350 mln t ekwiwalentu CO2 – jest zatrzymanie setek milionów ton CO2 poprzez różnego rodzaju operacje na istniejącym dwutlenku węgla. Chodzi m.in. o wykorzystywanie zdolności do naturalnego pochłaniania CO2 przez rośliny (w ten sposób „ujętych” z unijnego bilansu ma zostać 300 mln ton gazu), ale także o wykorzystanie nowych technologii. To m.in. będące dziś w powijakach bezpośrednie pochłanianie emisji z powietrza (DAC), które według KE ma w 2040 r. „wykasować” z unijnego bilansu ok. 75 mln ton dwutlenku węgla. Koszt funkcjonowania nielicznych i wysoce energochłonnych instalacji tego typu sięga kilkuset dolarów za każdą tonę „wyłapanego” dwutlenku węgla.

Żeby była jasność: to mechanizmy uznawane za niezbędne do rozwiązania problemu emisji z najtrudniejszych do dekarbonizacji gałęzi światowej gospodarki. W propozycji Brukseli okazują się jednak jednym z filarów strategii m.in. dla energetyki.

Papierowa gospodarka emisjami

Nieco bardziej rozwiniętym niż DAC rozwiązaniem jest wychwyt dwutlenku węgla, który pozwala na punktowe wyłapanie emisji przemysłowych w samym źródle, a następnie magazynowanie CO2 pod ziemią lub dalsze wykorzystanie, np. jako surowca do produkcji paliw syntetycznych. Według Międzynarodowej Agencji Energii na koniec 2022 r. na całym świecie funkcjonowały instalacje pozwalające na wychwycenie niespełna 46 mln ton CO2 rocznie – ok. promila globalnych emisji związanych z wytwarzaniem energii, z czego na Europę przypadało niecałe 2,5 mln.

W swoim komunikacie Komisja mówi o „w pełni zdekarbonizowanym” sektorze elektroenergetyki. Potwierdzać to mają wyliczenia, według których preferowany scenariusz oznacza, że emisje netto z wytwarzania energii i ciepłownictwa systemowego mogą być nawet ujemne. Z zaprezentowanych przez KE analiz wynika jednak, że kluczem do uzyskania bezemisyjnego miksu ma być m.in. wdrożenie na znaczącą skalę bioenergetyki ze wsparciem CCS, czyli najczęściej blokach opalanych drewnem i odpadami z rolnictwa. W ten sposób ślad węglowy unijnej energetyki w ujęciu netto ma zostać zredukowany o ponad 150 mln t CO2. I to właśnie to rozwiązanie odpowiada z punktu widzenia energetyki za całą różnicę pomiędzy mniej ambitnym scenariuszem redukcji emisji o 78 proc. a postulowanym 90 proc.

To o tyle istotne, że w europejskiej „klimatycznej księgowości” jednostki biomasowe cieszą się szczególnym przywilejem: choć procesy spalania wiążą się w nich oczywiście z wytworzeniem CO2, zakłada się, że ich emisja jest niwelowana np. przez nowe nasadzenia drzew. Na papierze takie elektrownie są więc traktowane jako nieemisyjne. Jeśli dołożymy do tego wychwyt tych, uznanych za niebyłe z punktu widzenia klimatu emisji, uzyskujemy emisje ujemne. Te tworzą zaś przestrzeń np. na dalsze wykorzystanie paliw kopalnych bez nadmiernego obciążania unijnej kartoteki.

Ta specyficzna arytmetyka była już niejednokrotnie kwestionowana przez naukowców i aktywistów. Po pierwsze, nie bierze ona pod uwagę różnicy w horyzontach czasowych: spalenie drzewa trwa chwilę, a wyrównanie węglowego bilansu przez nowe, posadzone na jego miejsce, zabierze dziesiątki lat. Po drugie, relatywne korzyści ze spalania biomasy widoczne w klimatycznej księgowości są realne tylko wtedy, gdy surowiec pozyskiwany jest w sposób zrównoważony. Tymczasem ekolodzy na całym świecie alarmują, że ogromna część spływającego do Europy drewna nie spełnia tego warunku, a operatorzy elektrowni rzadko kiedy są zainteresowani weryfikacją swoich źródeł dostaw.

Atom w strategii dekarbonizacyjnej

Być może, szukając pozornych oszczędności na CO2, KE stara się pogodzić sprzeczne ze sobą cele: uratować wizerunek globalnego lidera zielonej transformacji, nie narażając przy tym coraz bardziej napiętych relacji z biznesem i nie ryzykując kolejnej fali społecznych protestów. To nawet zrozumiałe. Inwestorzy głosują nogami, wybierając dla najbardziej perspektywicznego przemysłu lokalizacje poza UE. Nastroje wobec polityki klimatycznej są spolaryzowane: niektóre grupy są mocno pokiereszowane przez kaskadę kryzysów toczących Stary Kontynent i nie chcą ponosić kolejnych obciążeń. Z drugiej strony młodzi progresywni wyborcy z wielkich miast nie chcą spowalniania zmian. Rozwiązaniem mogłoby być stworzenie kolejnego wielkiego programu inwestycyjnego na wzór funduszu odbudowy – ale tu znowu okoniem stają mieszczanie z Północy, czujący się za „dojną krową” mniej zamożnej części Europy.

Tym bardziej razi, że w całym tym zamieszaniu brukselscy planiści pomijają znacznie niżej zawieszone owoce od raczkujących technologii w rodzaju DAC, CCS czy zielonego wodoru. W stosunku do tych mglistych wciąż rozwiązań stosuje się logikę, zgodnie z którą odpowiednio ambitne cele i silne zachęty zagwarantują ich upowszechnienie. Analogicznego podejścia Komisja nie jest jednak gotowa przyjąć wobec – owszem, wymagających i czasochłonnych w budowie, ale jednak istniejących, gwarantujących realną, a nie papierową dekarbonizację i uznawanych za niezbędne przez większość świata nauki – technologii jądrowych. Efekt? W tym samym czasie, gdy potencjał wychwytu dwutlenku węgla ma, według prognoz KE, zostać rozwinięty ponad stukrotnie, zakłada się spadek mocy wytwórczych w atomie o ponad ¼ (z dzisiejszych niemal 97 do 71 GW), lub, w najbardziej optymistycznym dla tej technologii scenariuszu, o 9 proc. Kontrastuje to szczególnie mocno z deklaracją unijnego paktu atomowego, który chce rozbudować dzisiejsze moce jądrowe do poziomu 150 GW (o ponad 1/3) do 2050 r. – popartą przez 15 stolic.

Kolejne przyspieszenie w polityce klimatycznej nie powinno dokonywać się bezrefleksyjnie. To okazja, żeby dopełnić refleksje, które pojawiły się po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na Ukrainę nawet w Niemczech, będących tradycyjnym liderem państw niechętnych atomowi. Polska ma szansę przekonać partnerów, że uprzedzenia szczuplejącej grupy państw i ugrupowań europejskich to relikt, i uplasować się w pragmatycznym centrum debaty o transformacji.